Martin Scorsese: "Taksówkarz"
Jeden z najbardziej klimatycznych filmów w historii. Mało który tak bezwzględnie wziął mnie za fraki i przeniósł w swoje miejsce i czas akcji. Scorsese dokonał tu rzeczy niezwykłej: wydusił potężny liryzm z kwintesencji czegoś tak mało lirycznego jak Stany Zjednoczone, z Nowego Jorku - i to nie próbując wydobyć z niego piękna (jak Allen w "Manhattanie"), a naświetlając Nowy Jork prostytutek, morderców i złodziei, Nowy Jork rynsztoka, Nowy Jork nocy groźnej i samotnej. Pierwsza połowa filmu rzuca na kolana atmosferą, jest jak panoramiczne malowidło nocnego życia metropolii - genialne, tak po prostu przepiękne zdjęcia, inteligentny montaż, idealne rozwijanie akcji od niechcenia, doskonałe zgranie tego wszystkiego z jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych, jakie powstały (autorstwa Bernarda Herrmanna, który już przecież stworzył wcześniej inną "jedną z najlepszych" - do "Psychozy"). W drugiej obserwujemy, jak reżyser odpoczywa trochę od tworzenia audiowizualnego arcydzieła, by skoncentrować się bardziej na fabule, co wychodzi oczywiście ze szkodą dla filmu, ale nie z dużą. Poza genialną atmosferą mamy też jedną z najbardziej wyrazistych postaci kina, współczesnego, nowojorskiego kowboja-mesjasza-szaleńca, nieskazitelnie wykreowanego przez De Niro. Mówiąc o obsadzie, wspomnieć też trzeba Cybill Shepherd, którą publiczność z niezrozumiałych powodów przegapiła na rzecz zdecydowanie mniej interesującej Jodie Foster. No i jakby tego było mało, to przygnębiająca, brudna fabuła po prostu wciąga i nawet miłośnicy kina rozrywkowego mogą być usatysfakcjonowani. I jeszcze to odrealnione zakończenie, w które tak się chce, ale tak ciężko uwierzyć.
Oda do samotności, do obłędu, do miasta, do nocy. Motyw przewodni siedzi w głowie jeszcze długo po napisach końcowych.
9.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz