Marcel Proust: "W poszukiwaniu straconego czasu"
I. "W stronę Swanna"
Można wyróżnić w tym dziele dwa rodzaje fragmentów: te, w których narrator podąża za wydarzeniami lub statycznie opisuje powieściową rzeczywistość (niekiedy wplatając w to drobne refleksje), oraz te, kiedy odrywa się on od fabuły i bardziej niż narratorem staje się niezależnym myślicielem (w ogóle narracja jest tu ciekawa, na pierwszy rzut oka klasycznie pierwszoosobowa, w praktyce lawiruje między pierwszą a trzecią osobą). Głównym atutem książki są te drugie - poetycko, metaforycznie filozofujące (zwłaszcza na polu epistemologii), momentami dość natchnione, zdolne dzięki subtelnym przenośniom i pomysłowo ułożonym zdaniom opisać bardzo trudne normalnie do ujęcia procesy psychiczne człowieka. Bywa, że błyskają geniuszem. Objętościowo są niestety w zdecydowanej mniejszości, królują te "tradycyjne" - i te jednak zasługują na uznanie. "Combray" spowija czytelnika senną, sielankową, rozświetloną dziennym światłem atmosferą dzieciństwa i rzuca parę ciekawych spostrzeżeń obyczajowych, nie do końca wprost obnażając fałsz i hipokryzję, którymi wiele osób i społeczności obleka swoje życie. "Miłość Swanna", poza interesującym rzutem oka na francuską bohemę, urzeka wyśmienitym portretem psychologicznym tytułowego bohatera oraz nieprzyjemnie realistycznym, wielowątkowym studium asymetrycznego związku, polegającego na walce nieracjonalnie wzrastającej namiętności mężczyzny z bezpowrotnie ugaszonym zauroczeniem kobiety. Miłość idzie w parze z nienawiścią, zazdrość z czcią, a całość jawi się jako choroba psychiczna Swanna. Niedługa część ostatnia jest trochę hamulcowa, zbyt rozmarzona (a rozmarzona głównie nad mało fascynującym zjawiskiem szczeniackiego zakochania); ucięła szansę na pozostawienie mnie w zachwycie, ale i ona ma świetne momenty. Słowo o języku: nie jest zniewalający, nie jest efektowny, ale ładny, inteligentny, bardzo dojrzały.
__________________________________________________________
II. "W cieniu zakwitających dziewcząt"
W porównaniu z tomem pierwszym "W cieniu zakwitających dziewcząt" wydaje się dziełem nieco dojrzalszego autora (znaczy się, wszystko w porządku). Jest to lektura pomyślana z trochę większym rozmachem i ambicjami, również jakby chłodniej wykalkulowana. "Wokół pani Swann" to kolejne studium tragicznej miłości, ugryzionej jednak z nieco innej strony niż w tomie pierwszym. Tak jak wtedy, tak i teraz Proust dostarcza boleśnie realistycznego obrazu mężczyzny miotającego się w łańcuchach swojego uczucia, zaprowadzonego w miłosne cul-de-sac, gdzie żaden krok nie pozwoli zbliżyć się do ukochanej (zachowanie pozornej obojętności w końcu pozbawi ją pozorności - przełamanie obojętności wzbudzi obojętność po drugiej stronie). Przy okazji ozdabia to autor wieloma innymi tematami; jednym z ciekawszych są wątki, w których ukazuje proces odbierania przez człowieka sztuki i literatury; jak na wyimaginowany obraz autora rzutuje obraz jego dzieła, jak jego rzeczywista postać może nie przystawać do jego twórczości; jak bardzo opinia innych osób, renoma artysty zupełnie nawet nieświadomie wpływa często na jego ocenę przez poszczególne osoby. W drugiej części czytelnik zostaje z kolei wrzucony w socjologiczny kocioł pełen hipokryzji, obłudy i gier arystokratycznych grzeczności, do którego, jak się okazuje, impresje społeczne z pierwszego tomu były zaledwie przygrywką. Dopiero pod koniec z tej plątaniny nazwisk, układów i układzików wyciąga nas sonata na temat agresywnie fizycznego zakochiwania się. Narrator jest dużo mniej schowany, dopiero teraz staje się głównym bohaterem i zyskuje głęboki portret psychologiczny. Nawet język nabrał sporo efektowności, nie tracąc przy tym nic z efektywności - wiraże tysiąckrotnie złożonych zdań Prousta dalej prowadzą do celu, tylko drogą nieco dłuższą, a za to bardziej spektakularną.
"Mocniej" niekoniecznie znaczy "lepiej" - pierwszy tom mimo tego wszystkiego bardziej przypadł mi do gustu. Proust niestety ruszył tu z impetem w stronę tego mniej interesującego mnie bieguna "tradycyjnej" powieści (Balbec nawet mnie trochę wymęczyło, choć ten leniwy, przyczajony styl autora jest aż fascynujący), uszczuplając trochę swobodne wybiegi myśli w kierunku filozoficznych zagadnień, te fascynująco błyskotliwie ujęte spostrzeżenia epistemologiczne, które w jego twórczości ujmują mnie najmocniej. Są wciąż, ale jakby trochę ich mniej i bywają tak wplecione w historię, że czasem w nią wsiąkają - a szkoda, bo na błyskotliwości nie straciły. Wciąż jednak jest to lektura na bardzo wysokim poziomie; jakość literacka wylewa się z kolejnych stron.
__________________________________________________________
III. "Strona Guermantes"
Trzeci tom nie różni się już aż tak od drugiego, jak drugi odbiegał od pierwszego. Proust obrał konsekwentną drogę coraz bardziej radykalnego odsysania swojej powieści z fabuły, by czynić ją coraz czystszą impresją. "Strona Guermantes" jest jeszcze bardziej leniwa, przyczajona, rozkosznie spokojna i kontemplacyjna. Niestety autor z taką samą konsekwencją ogranicza fascynująco przekazane filozoficzne spostrzeżenia i złożone, rozwlekłe portrety psychologiczne indywidualnych postaci (w pierwszym tomie Swanna, w drugim - samego narratora), by zrobić miejsce kompleksowemu, zbiorowemu studium arystokratycznych rodów i ich salonów. Jeśli opis wydarzeń w Balbec z poprzedniego tomu nazwałem "socjologicznym kotłem", to w tym przypadku muszę chyba mówić o socjologicznym wulkanie. Pieczołowitość, rozmach, gigantyczny efekt wysiłków Prousta na tym polu robi wielkie wrażenie, ale nie zawsze przyjemne. O ile jeszcze relację z salonu pani de Villeparisis czytało mi się dość lekko i z zaciekawieniem, o tyle końcowe tour de force (przy czym koniec oznacza tu co najmniej ćwierć książki) zawróciło mi trochę w głowie - bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu - pędzącą bez wytchnienia lawiną nazwisk, układów, dwuznacznych gestów i słownych gierek. Szkoda, bo do tej eksplozji "Strona Guermantes" jest lekturą rozkoszną, idealną do powolnego delektowania się każdą stroną, którą czytało mi się lepiej niż tom drugi. Zaczyna jednak we mnie z wolna narastać ukłucie żalu, że tak świetna głowa i pióro, jakimi obdarzony był Proust, coraz gorliwiej służą tym obszarom jego historii, które nieszczególnie mnie ekscytują.
__________________________________________________________
IV. "Sodoma i Gomora"
Po nieznacznie malejącej jak dotąd satysfakcji z lektury "W poszukiwaniu straconego czasu", tutaj nastąpiło pewne przełamanie: tom czwarty wydał mi się bardziej imponujący od wszystkich poprzednich, przebijając nawet pierwszy. Jego zaletą jest między innymi złożoność, różnorodność - zaczyna się od solidnego wstrząśnięcia czytelnikiem dosadnym i miejscami nawet wulgarnym wątkiem homoseksualnym. Wstrząs nie wynika oczywiście z tematu, ale raczej z faktu, że dość dosadny, brutalny opis poczynań barona de Charlus mocno kontrastuje z jak dotąd raczej grzecznym, zdystansowanym charakterem opisów Prousta. Potem grzeczność powraca, choć motyw homoseksualizmu, o którym autor pisze zresztą bardzo ciekawie, nieprzerwanie osnuwa ten tom. Następnie mamy "dożynanie" socjologicznego portretowania Guermantów, tym razem zaglądając do salonu księżnej Marii i tym razem nie jest to ani trochę męczące (choć wciąż, dla mnie, nie jest też fascynujące). Najdoskonalsza część zaczyna się następnie, gdy czytelnik zostaje zabrany z powrotem do Balbec - Proust (nareszcie) odkłada wówczas socjologię na dalszy plan, by zrobić miejsce sennej, leniwej, niezwykle przyjemnej atmosferze oraz przede wszystkim psychologii. W tym tomie po raz pierwszy autor nie wrzuca do powieści znacznej liczby nowych postaci, a skupia się na rozwoju już poprzednio zarysowanych portretów psychologicznych (w tym narratora, co przyjąłem z największą radością) oraz budowaniu wspaniałych opisów relacji - narratora z Albertyną, barona z Morelem i wielu innych, mniejszych. Powracają (w mniejszej ilości niżbym chciał, to prawda) oderwane od biegu wydarzeń filozofujące przemyślenia autora, z których zdobył mnie zwłaszcza fragment poświęcony snom. Piękny jest też choćby (mniej oderwany) opis odczuć narratora wspominającego zmarłą babkę. Wspomnieć jeszcze można świetne zakończenie, pełne mistrzowsko zbudowanego napięcia emocjonalnego.
Konstrukcja zaczyna się robić coraz bardziej imponująca, Proust coraz częściej zaczyna wiązać odległe punkty swojej powieści. Podoba mi się kierunek, w jakim to zmierza i choć tak z osobna "Sodoma i Gomora" nie jest jakąś obłędną książką, to już teraz przeczuwam, że "W poszukiwaniu straconego czasu" jako zamknięta całość będzie czymś więcej niż sumą swoich tomów.
__________________________________________________________
V. "Uwięziona"
Tom piąty jest najbardziej kameralnym z pierwszych pięciu; Proust odsunął socjologię arystokracji na jeszcze dalszy plan niż w poprzednim, a na pierwszy wysunął introspekcję narratora oraz portret psychologiczny jego relacji z Albertyną (poza epizodem z Charlusem u Verdurinów cały tom poświęcony jest praktycznie tylko tym dwóm osobom). Między innymi dlatego ta część zdobyła mnie bardziej od poprzednich, dużo bardziej; po raz pierwszy zostałem wprawiony w zachwyt nie fragmentami, a całością.
Psychologia w "Uwięzionej" to coś absolutnie potężnego. Bardzo możliwe, że jeszcze w żadnej powieści nie spotkałem się z tak autentyczną i precyzyjną psychologią; zmysł obserwacji ludzkiej duszy i zdolność ujmowania jej konstrukcji oraz zachowań nie w naukowe, a piękne, poetyckie zdania, miał Proust niesamowite - bez namysłu powiem, że był pod tym względem geniuszem. Relacja głównego bohatera z Albertyną jest portretem (czy już filmem? przecież ta niezwykła płynność...) psychologicznym zakrojonym na doprawdy epicką skalę, przy czym epickość nie oznacza tu efektowności uzyskanej kosztem realizmu. Uczucie narratora jest niezwykle złożone i niejednostajne, między innymi dlatego wypada tak prawdziwie - to bardzo płynna mieszanina miłości, nienawiści, obojętności, zazdrości, czułości i obsesji (wszystkie te składowe, z zazdrością chyba na czele, dostają tu jeszcze swoje osobne przedstawienia). Proust właściwie pokonał tu samego siebie, zostawiając daleko w tyle zbudowane w podobny sposób, ale nie aż tak złożone ani autentyczne (choć wielopłaszczyznowości i realizmu wcale nie można było im odmówić!) portrety uczucia Swanna do Odety z pierwszego tomu i narratora do Gilberty z drugiego.
Jednocześnie wydaje mi się, że autor wspina się na coraz wyższe szczyty języka. Fragment z opisem wrażeń odczuwanych w trakcie słuchania septetu Vinteuila to jeden z najpiękniejszych, najbardziej poetyckich językowo momentów w całym cyklu. Ale to tylko przykład, bo imponująca jest całość. Warto też wspomnieć, że po raz pierwszy mamy tu z do czynienia z czymś fabularnie ekscytującym. Wątek wyrzucania Charlusa i psychologiczne pojedynki narratora z Albertyną na kłamstwa i prowokacje śledzi się z zaangażowaniem, są to po prostu dość wartkie fragmenty (rzadka przypadłość w tym cyklu), co wprowadza trochę ożywienia do tej wciąż odrobinę za spokojnej lektury.
I choć daleko tu jeszcze dość do mojej ulubionej literatury, to już dla samej "Uwięzionej" nie wyobrażam sobie, by "W poszukiwaniu straconego czasu" nie określić powieścią, którą przeczytać trzeba.
__________________________________________________________
VI. "Nie ma Albertyny"
Przedostatni tom, którego tytuł w przekładzie na polski tak pięknie brzmi, zdał mi się otoczony atmosferą schyłku i pustki; czuć, że powieść zmierza ku końcowi. Po podwójnym odejściu Albertyny świat głównego bohatera zamiera, robi się jakby wyludniony, fizyczna obecność innych postaci przestaje mieć znaczenie. Pierwszy rozdział jest skąpany w samotności i introspekcji narratora, stanowi kontynuację gęstej rozgrywki psychologicznej z poprzedniego tomu; dzięki temu jest bardzo ciekawy i daje wnikliwą analizę zachowań ludzkiej psychiki w stosunku do śmierci bliskiej osoby, szczególnie skupiając się na procesie zapominania. Nie jest to jednak tak fascynująca psychologia jak w "Uwięzionej", raczej jakby jej echo; ma za to spory ładunek emocjonalny, co w tak bezpośredniej formie rzadko u Prousta występuje. Trzy kolejne rozdziały, w których autor powraca do socjologii, stanowiące niecałą połowę tomu, nie są już tak zajmujące. Ostatni - dość sucha relacja z przebiegu wydarzeń w świecie arystokracji - to w sumie jeden z najmniej jak dla mnie udanych fragmentów całego cyklu, jeśli nie nawet ten najmniej udany. Wydaje mi się, że jest tu też trochę odczuwalne, że zabrakło Proustowi czasu na wykończenie dzieła.
__________________________________________________________
VII. "Czas odnaleziony"
Koniec pięknej podróży. Ostatni tom wydał mi się chyba najcięższy w odbiorze ze wszystkich. Podzielić go można na cztery fragmenty o nierównych objętościach. Pierwszy, zajmujący połowę książki fragment "wojenny", opisujący życie (jak to zwykle u Prousta, głównie życie umysłowe) głównego bohatera na tle I wojny światowej, jest bardzo dobry, ale napór ciągłych odniesień do wojny trochę mnie zobojętniał. Po nim wkracza jeden z najlepszych fragmentów całego cyklu, totalnie introspektywny opis procesu odnajdywania utraconego czasu - niesamowicie poetycki, klimatyczny, taki przekonujący i dający nadzieję, napełniający pozytywnymi uczuciami. Szkoda, że trwa tak krótko. Następnie niemal do samego końca Proust dla zobrazowania swojej idei czasu oraz chyba pozamykania wątków wszystkich postaci powraca do tego, co mnie od jego dzieła - chyba jako jedyne - trochę odpycha, czyli bombardowania nazwiskami i cząstkowymi portretami arystokratów z prędkością karabinu maszynowego. W końcu następuje piękne, choć niedługie pożegnanie, które pozwala trochę bardziej zrozumieć, co się właśnie przeczytało. Ostatecznie "Czas odnaleziony" zawiera zarówno sporo tego, co u Prousta podobało mi się najbardziej, jak i tego, co odrobinę mnie męczyło.
__________________________________________________________
Podsumowanie
"W poszukiwaniu straconego czasu" to piękna, mądra, potężna lektura, choć nie napiszę, że każdy akapit przyprawiał mnie o zawrót głowy. Jest mnóstwo fragmentów wybitnych, a nawet genialnych. Jest i nie tak mało nużących, które blakną przy tych pierwszych, ale mi czasem potrafiły dać w kość. Nie chodzi oczywiście o nużenie poprzez brak akcji (nie ma jej prawie nigdy) - zresztą im mniej się dzieje, im leniwsze autor buduje zdania, im bardziej wchodzi do wewnątrz siebie, tym jest tu ciekawiej - a poprzez wnikliwe, a jednocześnie szeroko zakrojone ujęcie socjologiczne francuskiej arystokracji.
Przeczytać to trzeba, już co najmniej dla genialnej psychologii w "Uwięzionej", dla fantastycznych introspekcji; dla cudownego, rozwlekłego, rozkosznie leniwego stylu Prousta; dla maestrii językowej, pozwalającej snuć poukładane i ciekawie ujęte filozoficzne, zwłaszcza epistemologiczne impresje; dla wzniosłych opisów odbioru dzieł sztuki. Należy przy tym trochę uważać; to dość specyficzna lektura. Po pierwsze, najlepiej jest ją przeczytać, kiedy ma się na to bardzo dużo czasu (jak z każdą książką, ale tutaj to wyjątkowo istotne). Niecodzienny styl Prousta sprawia, że tej powieści nie da się czytać szybko, a jeśli się spróbuje, to ona będzie cierpieć, zaś czytelnik wraz z nią; tak przynajmniej sądzę. Czytanie po pół godziny dziennie w drodze do pracy zaprowadzi w tym przypadku zupełnie donikąd. Niestety ta ogromna powieść jak mało która życzy sobie tego, o co tak dziś trudno - wyciszenia, odcięcia się dla niej od swojej codzienności. Po drugie, bez pewnego osobistego bagażu doświadczeń życiowych i budowanej nie od wczoraj autorefleksji u czytelnika, dzieło Prousta nie wykorzysta sporej części swojego potencjału. Nie warto więc może spieszyć się za bardzo z podejmowaniem wyzwania.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz