Lynyrd Skynyrd: "(pronounced 'lĕh-'nérd 'skin-'nérd)"
Jeśli nie ma jeszcze takiego gatunku jak "typical rock", to dla tego albumu powinien zostać wydzielony. Debiut Lynyrd Skynyrd to muzyka udana i przyjemna, oceniam ją pozytywnie, ale z jednej strony potwornie spóźniona i nieoryginalna, a z drugiej wyraźnie dająca inspirację dla tysięcy kompletnie bezpłciowych zespołów blues/hard rockowych (skoro jeden taki powstał w moim liceum, to niemal dowodzi, że na świecie muszą ich być legiony). Ten album bezpłciowy nie jest, jest na ogół wyraziście brzmiący, ma parę zgrabnych riffów i melodii i cechuje się rzetelnym poziomem instrumentalnym (szczególnie gitarowym); ponadto podobać się może bezpretensjonalna, wyluzowana i niezobowiązująca, słoneczna atmosferka (przynajmniej poza balladami, w których już pewna pretensjonalność pobrzmiewa). Bywa natomiast momentami do bólu banalny, a zazwyczaj trzyma się kurczowo prostych schematów rockowego piosenkopisarstwa. Tak czy inaczej żadnego utworu na tym albumie nie nazwałbym nieudanym - sporo jest blisko przeciętności, ale wszystkie co najmniej trochę ponad nią, także jest to naprawdę przyjemna rzecz, zwłaszcza jako muzyka tła lub półtła. Zostając z nią sam na sam, można trochę przysnąć.
Szczególnie godne uwagi utwory to pierwszy i ostatni. Hedonistyczne I Ain't the One porywa hard rockowymi riffami przełamanymi organami, wyrazistym synkopowanym rytmem i mocnym wokalem. Free Bird cechuje przyjemny, nieszkodliwie nostalgiczny klimat późnego popołudnia i większa swoboda pozostawiona dla gitar, które mogą tutaj popisać się bardzo przyjemnymi improwizacjami.
6.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz