Love: "Forever Changes"

1967

Pod pewnym kątem patrząc, to jeden ze ściśle najbardziej imponujących albumów lat 60. i nieco mniej ściśle wszystkich w ogóle albumów muzyki popularnej. Co prawda Love melodycznie, harmonicznie, technicznie czy emocjonalnie nie wykracza jakoś mocno ponad model ambitnej popowej piosenki, natomiast aranżacje w swoim rozmachu, elegancji, gładkości i dopracowaniu są na poziomie nieosiągalnym dla prawie wszystkich popistów; podjeżdżają sznytem wprost filharmonicznym. Nie chodzi tu ciągle o brzmienie w swojej ogólności – ono nie wychodzi wcale olśniewająco, tylko po prostu bardzo ładnie – ale o zdolność doskonale wysmakowanego, dopasowanego wzbogacenia rockowych piosenek orkiestrą smyczkową i dętą. Dopracowanie, wygładzenie na wielkim poziomie. I być może to właśnie sprawia, że mimo wszystko nie dostałby się ten album do mojego rockowego panteonu, bo rzadko kiedy wygładzenie rockowi służy. Porównując chociażby z Pet Sounds, bez którego ten album by nie powstał, brakuje tu jakiejś szczypty szaleństwa, dzikości. Nawet najlepsze utwory na płycie, te psychodeliczne, są wyraźnie trzymane w pewnych ryzach elegancji i nie mogą przez to stać się czymś wielkim, są tylko świetne.

Zacząłem trochę od szczegółu, skupiając się na jednym (choć najważniejszym tu) aspekcie. W ogóle Forever Changes to zbiór klimatycznych, delikatnych utworów z pogranicza rocka i popu, jak wspomniałem mistrzowsko zaaranżowanych, wzbogaconych trochę zbyt rzadko ciekawszą partią instrumentalną, zawierających kilka fantastycznych melodii, kilka bardzo ładnych harmonii (ale nie tak inteligentnych jak Briana Wilsona). Czasem idą w tradycyjne sentymentalno-romantyczne rejony emocjonalne, często (choć nie tak często i nie tak dalece, jak się sądzi) w odprężoną, słoneczną psychodelię. Bardzo solidne fakturalnie, miłe brzmieniowo, nigdy wybitne, prawie zawsze co najmniej dobre.

Inteligencja i dopracowanie formalne widać już w pierwszym utworze, akurat nieskomponowanym przez Arthura Lee. Alone Again Or z formalnego punktu widzenia to zgrabna, melodyjna piosenka na bazie tradycyjnej muzyki hiszpańskiej, o zróżnicowanej i gładkiej aranżacji, a z punktu widzenia treściowego - nieoczywisty, smacznie kontrastujący splot sentymentu, samotności i euforii dobra. A House Is Not a Motel bazuje na świetnej melodii wokalu, nostalgicznej i żywotnej zarazem, okolonej przez przyjemnie pracujące instrumenty, warto też zwrócić na fajny dialog gitar na koniec. Andmoreagain to piękna melodia, romantyczny sentyment pociągnięty do melancholii i świetne wpasowanie smyczków w gitary i perkusję. W The Daily Planet wjeżdża w końcu psychodelia i robi to w nie lada stylu - nieoczywiste prowadzenie melodii, rwanie rytmu, zaskakujące harmonie i schizofreniczne (choć tak gładkie) obtoczenie wokalu w niejednostajnym basie, perkusji i gitarze - mały majstersztyk. Drugim jest The Red Telephone, operujący bardzo podobnymi środkami wyrazu psychodelii, ale wplatający w to jeszcze świetną, wręcz epicką orkiestrową aranżację. Druga strona albumu nieco rozczarowuje, zawiera zbyt już lekkie i za mało wyraziste, jakkolwiek dobre piosenki z ambitnym aranżacyjnym sznytem, w których czasem dzieje się coś interesującego, ale zbyt rzadko. Bardzo dobry jest wszak jej pierwszy utwór z pięknymi, bogatymi aranżacjami znów podjeżdżającymi Hiszpanią i z porywającą rytmiką. Bardzo wysoka jakość powraca jeszcze w closerze, będącym pewną zapowiedzią progowych suit, obdarzonym silnymi melodiami i silnymi, a nade wszystko aranżacją z ogromnym rozmachem.

Brakuje trochę kawałków wielkich, ale to dysk szalenie przyjemny i zasługujący na duże uznanie. Albumów lepszych jest sporo, ale tak dopracowanych niewiele.


7.5/10

Komentarze