Louis Armstrong: "The Best of Louis Armstrong: The Hot Five and Hot Seven Recordings"

2002 (kompilacja utworów z lat 1926-28)

Słuchanie tradycyjnego jazzu tak po prostu na co dzień uznaję za hardkorowość nieporównanie większą niż słuchanie free jazzu. Ta muzyka postarzała się kosmicznie. Ma w sobie jednak pewną magię, ma spory urok, ma łączność z tym "właściwym", to znaczy bopowym i pobopowym jazzem - w małych ilościach potrafi dostarczyć ładnych wrażeń, no i wypada się zapoznać z korzeniami. I chyba nie ma lepszej drogi tego zapoznania niż kompilacja największych przebojów Louisa Armstronga z lat dwudziestych. Był ten człowiek bez wątpienia gigantem dixielandu i potrafił momentami podnosić tę skrajnie rozrywkową, może nie banalną, ale i nie wyrafinowaną formalnie muzykę do rangi sztuki. I dobierać sobie partnerów - Johnny Dodds czy Kid Ory potrafią tu wymiatać mocno, słychać też wielką chemię tych składów. I choć wielokrotnie to właśnie grupowa improwizacja jest tu najbardziej przyciągająca, to króluje Armstrong i jego kreatywne, zróżnicowane, mocne frazowanie, które potrafi złożyć w jedno nieskrępowaną dixielandową wesołość, zabawę i dowcip z nieco głębszymi i mniej kolorowymi akcentami emocjonalnymi.

Zaletą tej kompilacji jest spora równość - zarówno pierwsze, dzikie, typowo orleańskie grupowe improwizacje, jak i finalne klimatyczne, nieco zwolnione i wygładzone utwory stoją na wysokim poziomie. Jest jednak jeden rodzynek - Potato Head Blues to dla mnie szczyt i kwintesencja jazzu nowoorleańskiego, w sposób wręcz niewytłumaczalny przewyższający pozostałe mi trzyminutówki. Już poza tym, że mamy tu do czynienia z rewelacyjną zbiorową improwizacją, która prowadzi do niemal barokowych kontrapunktów, już poza tym że solowe frazowanie wszystkich graczy jest na poziomie gwiezdnym, to jest to utwór o wyjątkowo uderzającej i niejednorodnej szacie emocjonalnej jak na tak starą muzykę rozrywkową. To jedna z najlepszych muzycznych transpozycji uczucia radości w dziejach, budująca swą intensywność na połączeniu tej radości z minorowym podłożem - to nie bezmyślna wesołość, lecz upragniona radość uzyskana po latach ciężkiego życia, smutków i niepowodzeń. Kto tego nie słyszy, ten nie słyszy wiele.

Raczej zawyżam trochę ocenę (z szacunku, z wdzięczności, z uznania dla walorów nie wprost muzycznych), nie mógłbym z taką muzyką za długo wytrzymać (poza Potato Head Blues, tego mogę słuchać bez końca), prawie wszystkie te kawałki działają na mnie mniej niż setki albo tysiące kawałków bopowych - ale kiedy jak nie tutaj.


7.5/10

Komentarze