Louis Armstrong: "The Best of Louis Armstrong: The Hot Five and Hot Seven Recordings"
Słuchanie tradycyjnego jazzu tak po prostu na co dzień uznaję za hardkorowość nieporównanie większą niż słuchanie free jazzu. Ta muzyka postarzała się kosmicznie. Ma w sobie jednak pewną magię, ma spory urok, ma łączność z tym "właściwym", to znaczy bopowym i pobopowym jazzem - w małych ilościach potrafi dostarczyć ładnych wrażeń, no i wypada się zapoznać z korzeniami. I chyba nie ma lepszej drogi tego zapoznania niż kompilacja największych przebojów Louisa Armstronga z lat dwudziestych. Był ten człowiek bez wątpienia gigantem dixielandu i potrafił momentami podnosić tę skrajnie rozrywkową, może nie banalną, ale i nie wyrafinowaną formalnie muzykę do rangi sztuki. I dobierać sobie partnerów - Johnny Dodds czy Kid Ory potrafią tu wymiatać mocno, słychać też wielką chemię tych składów. I choć wielokrotnie to właśnie grupowa improwizacja jest tu najbardziej przyciągająca, to króluje Armstrong i jego kreatywne, zróżnicowane, mocne frazowanie, które potrafi złożyć w jedno nieskrępowaną dixielandową wesołość, zabawę i dowcip z nieco głębszymi i mniej kolorowymi akcentami emocjonalnymi.
Zaletą tej kompilacji jest spora równość - zarówno pierwsze, dzikie, typowo orleańskie grupowe improwizacje, jak i finalne klimatyczne, nieco zwolnione i wygładzone utwory stoją na wysokim poziomie. Jest jednak jeden rodzynek - Potato Head Blues to dla mnie szczyt i kwintesencja jazzu nowoorleańskiego, w sposób wręcz niewytłumaczalny przewyższający pozostałe mi trzyminutówki. Już poza tym, że mamy tu do czynienia z rewelacyjną zbiorową improwizacją, która prowadzi do niemal barokowych kontrapunktów, już poza tym że solowe frazowanie wszystkich graczy jest na poziomie gwiezdnym, to jest to utwór o wyjątkowo uderzającej i niejednorodnej szacie emocjonalnej jak na tak starą muzykę rozrywkową. To jedna z najlepszych muzycznych transpozycji uczucia radości w dziejach, budująca swą intensywność na połączeniu tej radości z minorowym podłożem - to nie bezmyślna wesołość, lecz upragniona radość uzyskana po latach ciężkiego życia, smutków i niepowodzeń. Kto tego nie słyszy, ten nie słyszy wiele.
Raczej zawyżam trochę ocenę (z szacunku, z wdzięczności, z uznania dla walorów nie wprost muzycznych), nie mógłbym z taką muzyką za długo wytrzymać (poza Potato Head Blues, tego mogę słuchać bez końca), prawie wszystkie te kawałki działają na mnie mniej niż setki albo tysiące kawałków bopowych - ale kiedy jak nie tutaj.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz