Leonard Cohen: "Songs of Love and Hate"

1971

Cohen w odsłonie mrocznej. Środki wyrazu są mniej więcej te same co w wielkim debiucie - monotonne, acz inteligentne melodycznie i harmonicznie piosenki o delikatnej aranżacji, nastawione na eksponowanie tekstów i aury. Nie ma tu już jednak za dużo klimatycznego, biblijnego, profetycznego smutku z debiutu, został zastąpiony przez mrok psychologiczny z dużą dawką cynizmu i chłodu - tam był Cohen anielski, tu często jest diaboliczny. Można by się spodziewać, że będzie jeszcze lepiej, a jednak jest zdecydowanie słabiej, pierwiastek sukinsyna położył metafizyczną atmosferę, a wokal Leonarda bardziej podobał mi się w swojej bardziej eterycznej wersji, mniej silnej "fizycznie", silniejszej duchowo. Swoje zrobiła też aranżacja - z większym rozmachem, bardziej dopracowana, ale właśnie nieco z za dużym rozmachem czasem. Może za mocno porównuję do opus magnum tego człowieka, bo sam w sobie jest to świetny album o ciekawej palecie emocjonalnej, arcysubtelny, ciekawie i inteligentnie zaaranżowany, z obłędnym wokalem. W porównaniu (znowu) z debiutem jest może nawet bardziej dopracowany, dojrzalszy, ale też mniej kreatywny. Aż cztery z ośmiu piosenek nie dorasta moim zdaniem poziomem do najsłabszej z debiutu, nie mają tej iskry bożej, są bardzo ładne, ale zbyt zwyczajne i tu się Songs of Love and Hate kładą, w niedostatku materiału świetnego. Pozostała czwórka to jednak znakomita robota.

Avalanche to muzyczna definicja posępności i psychologicznego mroku z intensywną nutą cynizmu - nie trzeba rozumieć tekstu, żeby wiedzieć dość dokładnie, o czym Cohen śpiewa, jest to nie lada sztuka. Czysto muzycznie warto docenić subtelną, nienachalną orkiestrową aranżację, która nadaje podskórnej epickości, pozostawiając brzmienie kameralnym i intymnym. Last Year's Man również ciekawie bawi się aranżacją - rozpoczyna od dialogu  głosu Cohena z ciszą, a stopniowo coraz bardziej wypełnia się dźwiękami orkiestry, niezauważalnie rozwija narrację. Emocjonalnie to wyrazisty splot smutku, osamotnienia i przemijania z kroplą przygnębionego uśmiechu. Pełne samotności, ale i niezłomnej siły Love Calls You by Your Name zawiera wyśmienite wokalne crescendo Cohena, w którym wspina się on na szczyty profetycznego oblicza swojego głosu, doskonale zgrywa melodię i fonetyczne walory rymu. Szczytem zaś albumu jest Famous Blue Raincoat, jedna z najgłębiej i najszczerzej smutnych rzeczy w historii muzyki popularnej, przeładowana depresyjnym już smutkiem, chłodem, przygnębionym spojrzeniem za rzeczami utraconymi nie tyle w czasie i przestrzeni, co w transcendentnej możliwości istnienia. Efekt bardzo inteligentnej gry melodycznej, harmonicznej, brzmieniowej i samej modulacji wokalnej. Aha, Diamonds in the Mine to chyba najsłabsza tu piosenka, ale wokal Cohena w żartobliwie-pijackiej odsłonie to rzecz nie do przegapienia, no i to bardziej wysublimowany kawałek niż się pozornie może zdawać (fajny kontrapunkt gitary elektrycznej).

Wbrew pozorom zupełnie inna płyta niż debiut, mimo że tak zbliżona formalnie.


7.5/10

Komentarze