Leonard Cohen: "Songs of Leonard Cohen"
1967
Można łatwo odnieść wrażenie i ja je odniosłem, że na czas nagrywania tego albumu pewne prawa muzyczne zostały zawieszone. Oto dziesięć zgrabnych, ale prostych i stuprocentowo piosenkowych piosenek o zrozumiałych melodiach, przejrzystej i łagodnej strukturze harmonicznej. Piosenek faceta z gitarą akustyczną, który nie jest w dodatku profesjonalnym muzykiem, tylko banalnie traktującym gitarę poetą, często formalnie monotonnych, zaaranżowanych ze smakiem, ale trochę "biednie", a już na pewno nie ciekawie, teoretycznie bez szans na stworzenie interesującego brzmienia. Faceta, którego głos jest wprawdzie bardzo przyjemny, lecz ciężko właściwie określić, czemu powinno się go nazwać nadzwyczajnym czy imponującym, trochę wręcz zda się wokalem od niechcenia. Dziesięć utworów bez ani grama instrumentalnej wirtuozerii czy kompozycyjnej progresywności. Dziesięć utworów, które jednak składają się na album o miażdżącej atmosferze i emocjach, niesamowicie subtelnych i barwnych, niejednoznacznych, niezdatnych do ujęcia jednym słowem, o głębi prawie niespotykanej w muzyce popularnej (i to jeszcze w 1967 roku); o brzmieniu zaskakująco wyjątkowym, niepowtarzalnym; o jednym z najbardziej imponujących występów wokalnych.
To jednak nie do końca prawda, że wielkość tego albumu jest efektem jakiejś nieuchwytnej magii. W gruncie rzeczy to jest bardzo inteligentnie pomyślane dzieło. Struktura harmoniczna piosenek Cohena faktycznie jest przejrzysta i daleka od wymyślności, ale daleka też od sztampy; bardzo mądrze buduje emocjonalną narrację utworów, miesza w słodko-gorzką masę akordy majorowe z minorowymi, przy czym te pierwsze są wykorzystywane niejako do zwiedzenia słuchacza i spotęgowania siły tych drugich. O błysk trubadurskiego geniuszu ocierają się momentami melodie, będące głównym źródłem złożonej i oryginalnej poświaty nastrojowej albumu - również są dalekie od wymyślności, ale bardzo błyskotliwe i zdolne subtelnymi drgnieniami o pół tonu wywołać efekty niepowtarzalne. Wokal Cohena istotnie nie jest technicznie wielki, nie ma nie wiadomo jakich możliwości, ale piosenkarz korzysta z niego w doskonale trafiony sposób. Senność, monotonię, niską ekspresję swojego głosu zamienia w zalety dzięki odpowiedniej artykulacji i dopasowaniu do melodii piosenek, stając się tajemniczym bardem, nie "emocjonującym się" tu i teraz, lecz przekazującym emocje raczej z przeszłości niż z teraźniejszości z kunsztem prawdziwego wieszcza (bardzo pomaga mu też zastosowany tu efekt delikatnego echa, w niektórych piosenkach prawie niedostrzegalny, ale właściwie kluczowy). Aranżacje istotnie ciężko nazwać ciekawymi, ale ich folkowa łagodność, nienachalność, trafność momentów - są świetnym tworzywem do wzbogacenia wokalu pobrzmiewającego echem w osamotnieniu, dając brzmienie o dziwo bardzo specyficzne i przyjemnie igrające z ciszą czy wręcz pustką, co jest kluczowe dla atmosfery. W końcu nawet takie szczegóły jak to, że lista zaczyna się i kończy dokładnie tymi utworami, którymi powinna się zaczynać i kończyć i w dodatku są to utwory najlepsze, dzięki czemu pamięta się album jako jeszcze lepszy niż faktycznie jest. Z drugiej strony – bez przesady, wciąż wydaje mi się, że nawet uwzględniając to wszystko wychodzi tu coś więcej niż powinno wyjść. Bo wychodzi może najsubtelniejsza i najbardziej złożona melancholia w historii piosenkarstwa, bardzo instrospektywny i absolutnie nienarzucający się smutek, nieprzesadzony i szczery; muzyczna biblia samotności i posępnego sentymentu do dni utraconych, przeniknięta wspomnieniami bolesnych rozstań, skąpana w tkliwości i wrażliwości, impresjonistyczna, przyprawiona nieszkodliwą ironią i prawie sakralnym erotyzmem. To ciągle nie jest efekt gigantyczny, ale jak na tak proste środki wyrazu...
Trafnie określa się Suzanne najmocniejszą pozycją na płycie; to szczyt zarówno melodycznego zmysłu Cohena, jego wokalu i błyskotliwej aranżacji wykorzystującej smyczki i przede wszystkim wspierający eteryczny wokal kobiecy, poruszający się w wysokich rejestrach, z nutą ekstazy, doskonale uzupełniający bardzo męski, niski i opanowany głos Cohena. Obok potężnej, choć absolutnie nie histerycznej melancholii, smutku i tęsknoty, okrytych posępnym, lecz nie ironicznym uśmiechem oraz poświatą niebiańskości, występuje tu wspomniany uświęcony, mistyczny erotyzm i jeszcze parę innych subtelnych akcentów. Można usłyszeć nie tylko nastrojowe, ale i formalne echa twórczości trubadurów w bardzo bajarskim, narracyjnym Master Song, odczuwalne w sposobie konstruowania melodii przez Cohena. Siłę tej piosenki niech wyrazi fakt, że jestem zafascynowany opowieścią, chociaż nie wsłuchuję się w sens słów. Monotonię muzyczną głównej linii wokalu i gitary przełamuje chyba najbardziej zróżnicowana aranżacja na albumie. So Long, Marianne stanowi sensowny kontrapunkt dla całej reszty albumu – żywotnie nostalgiczna folkowa piosenka, smutna i radosna jednocześnie, prostoduszna z wokalem Cohena w nieco innej odsłonie. Hey, That's No Way to Say Goodbye rozkosznie snuje się pomiędzy akordami minorowymi i majorowymi, zwodząc emocje słuchacza, znów pięknie kontrapunktuje wokal Cohena głosem kobiecym. W Stories of the Street powracają akcenty średniowiecznego pieśniarstwa, bardzo sprawna jest progresja harmoniczna, a w melodii linii wokalnej w mini-refrenach Cohen wykazuje mistrzowski zmysł chromatyczny. Na świadectwo, że nie żartuje ze swoim smutkiem, Cohen kończy album zdecydowanie najsmutniejszą, niemal depresyjną piosenką, która mimo dużej prostoty ustępuje tylko Suzanne. One of Us Cannot Be Wrong to pieśń rezygnacji, wycofania, wygaśnięcia, straconej nadziei, jedno wielkie wyciszenie, zmierzające w stronę doskonałego, bezsłownego podsumowania całego dzieła w gwizdanym i wrzeszczanym finale. Pozostałe utwory nie są tak udane, ale potrafią mocno się ogrzać w cieple tych lepszych.
Jeszcze warto dodać, że piszę to wszystko i wystawiam ocenę w całkowitym (może niemal całkowitym, trochę pewnie promieniują chcąc nie chcąc) oderwaniu od tekstów Cohena, które są bez wątpienia jednymi z najładniejszych i najambitniejszych w historii muzyki rozrywkowej, no i dla tego twórcy były raczej już nadrzędne w stosunku do muzyki niż podrzędne.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz