Leonard Cohen: "New Skin for the Old Ceremony"

1974

Cohen odpuścił sobie tutaj sporo głębi emocjonalnej i dobrze do niej pasującej ascetyczności brzmieniowej piosenek, by pokombinować z aranżacjami (sam rzut oka na listę wykonawców i widzimy jasno, że to już nie jest tylko bard z gitarą) oraz przybrać osnowę nieco bardziej zdystansowaną, luźną, mniej dogłębną, bez chyba ani jednej próby nawiązania łączności ze światem metafizycznym, wyraźnie zaprawioną pewną przewrotnością, dowcipem i stosunkowo pogodną. Wyszło to na niekorzyść jego twórczości, aczkolwiek gdyby nie zmienił koncepcji, to pewnie zjadałby już swój ogon w mało elegancki sposób i byłoby jeszcze gorzej, więc nie należy go winić. Tym bardziej, że efekt to twórczość wciąż bardzo dobra, to wciąż muzyka dużej klasy. Wspomniane aranżacje - oparte z jednej strony na kameralnej orkiestrze, z drugiej na basie i perkusji - może nie zrzucają z nóg, ale zawsze są wysmakowane, przemyślane i niekiedy nie tylko przyjemne, lecz i ciekawe. Specyficzna zdystansowana, wręcz leniwa atmosfera ma swój urok. W końcu częściowo powiela tu Cohen zalety swoich poprzednich płyt - spotkamy wiele melodii równie ładnych, co inteligentnych swoim przebiegiem i chromatyką, spotkamy parę emocji silnych głębią młodszego Cohena, spotkamy po prostu głos Cohena. Spotkamy dziesięć równych, niezmiennie przyjemnych i klasowych, choć dalekich od wielkości piosenek i jedną perełkę, 

Tę najsilniejszą kartę Cohen odkrywa na samym początku. To Is This What You Wanted, piosenka wręcz o zapędach lekko awangardowych, jakkolwiek niebezpośrednio. Leniwe, ospałe, od niechcenia lecące zwrotki, okolone szczątkową aranżacją strun, delikatnego basu, drumli i dęciaków wyraziście kontrastują z ożywionymi refrenami (poprzedzonymi świetną przerwą rytmiczną), zbudowanymi na niemal funkowej pracy ostro synkopowanej perkusji i basu, bardzo inteligentnej melodii i chromatyce oraz świetnemu sparowaniu wokalu Cohena z żeńskim chórkiem. Całość tworzy ciekawy emocjonalny wydźwięk twardego, nieco ironicznego sentymentu bez ani jednej kropli łzy. 

Z pozostałych wyróżniają mi się cztery kawałki, choć w sumie wyróżniają ledwo. Chelsea Hotel #2 to Cohen w nieco starszej odsłonie, melancholijny i romantyczny, z powściągniętą, elegancką aranżacją; bardzo ładna, szczera ballada. Sentymentalne, ale też trochę dramatyczne Field Commander Cohen ma ciekawą, zmienną aranżację, raz ascetyczną, raz intensywną; ma też sugestywne, dramatyczne lecz subtelne melodyczno-brzmieniowe crescendo Cohena. W Who by Fire Cohen powraca na chwilę do profetycznego tonu, jaki często przybierał na poprzednich albumach - wzniosłą melodią i barwną, bogatą aranżacją oraz połączeniem swojego głosu z żeńskim tworzy przyjemną, melodyjną, niejednostajną piosenką o atmosferze niemal baśniowej. Warto w końcu zwrócić uwagę na desperację i szorstkość w głosie Cohena w smutnym i pełnym samotności Leaving Green Sleeves.


Jasne że nie tak satysfakcjonujący jak debiut czy Songs of Love and Hate, ale bardzo dobry album i co ważne niebędący tylko epigońską wersją tychże, lecz czymś nowym, świeżym i pasującym na trochę inną okazję.


7.0/10

Komentarze