Krzysztof Penderecki: "Tren Ofiarom Hiroszimy"
Słowa bledną i ciężko rozpocząć zdanie przy tak wysłużonym, ale niegasnąco miażdżącym arcydziele powojennej awangardy.
Powiedzmy może na początku, że Tren to jeden z najśmielszych i zarazem najbardziej udanych eksperymentów brzmieniowych w dziejach muzyki, miażdżący triumf sonoryzmu. Eksperymentatorów zajmujących się brzmieniem w XX wieku było wielu, ale dopiero Penderecki poszedł tak daleko w swojej radykalności (i inwencji zarazem), że za pomocą brzmienia zdołał otworzyć bramy piekieł. Arsenał środków wyrazu zdaje się tutaj nieskończony, zasób dźwięków nie ma dna, słyszymy co rusz coś nowego, co jest jeszcze bardziej imponujące, zważywszy że to efekt użycia tylko i wyłącznie czterech rodzajów klasycznych instrumentów smyczkowych. Kompozytor rozciągnął możliwości brzmieniowe skrzypiec, altówek, wiolonczeli i kontrabasów do granic. Skrzypienia, skrobania, pukania, wycia, chrobotania, drgania, piszczenia, piłowania, chichotania, trzęsienia, szumienia, buczenia. Mrożące krew w żyłach glissanda, piekielne klastery, szaleńcze vibrato, wynaturzone pizzicato. I co najważniejsze - nałożenie tego wszystkiego na siebie w układzie wertykalnym jak i horyzontalnym z wyczuciem prawdziwego geniusza. Kompozytor wyposażony w śmiałość, ale pozbawiony kunsztu i talentu muzycznego, doprowadziłby tu jedynie do bezładnego i bezbarwnego hałasu. Penderecki doprowadził do znakomicie współpracującego oceanu meta-brzmień, różnych i rozedrganych, ale w zestawieniu ze sobą dających już brzmienie nie ciekawe, nie oryginalne, nie imponujące, ale po prostu fascynujące, potężne, jedyne w swoim rodzaju - genialne. I poza tym że wielkie samo w sobie, to realizujące pewien konkretny cel.
Celem tym jest muzyczna transpozycja uczucia grozy - każdej grozy, od zwierzęcej aż po metafizyczną - i cel ten zostaje zrealizowany z okrutną perfekcją, chyba najdoskonalej w dziejach. To dziesięć minut atmosfery czystego horroru, zawdzięczanej pełnym suspensu operowaniem dynamiką, bezlitosnym wykorzystaniem atonalności i piekielnych (dys)harmonii, radykalnym odessaniu jakiegokolwiek ciepła melodycznego, harmonicznego, brzmieniowego czy jakiegokolwiek innego, ciągłym przekształceniom fakturalnym, w końcu jeszcze raz - brzmieniu, brzmieniu, brzmieniu.
Można też rozpatrywać Tren jako najlepszy w dziejach poemat symfoniczny, jakkolwiek Penderecki powiązał tę muzykę z Hiroszimą dopiero po stworzeniu dzieła. Oczywiście ciężko tu mówić o ścisłej narracyjnej ilustracyjności, ale chyba niewiele jest osób, którym ten utwór nie postawi w wyobraźni obrazów wojennej zagłady nawet bez znajomości tytułu, nawet jeśli już niekoniecznie konkretnie zagłady atomowej. Abstrahując już od tego, że wielka groza kojarzy się z wojną, to wśród oceanu dźwięków Pendereckiego znajdzie się sporo takich, które brzmią po prostu jak odgłosy wojny, a już co najmniej z takimi się kojarzą.
Pytanie tylko, czy naprawdę trzeba aż tyle pisać? Tren może być formalnie bardzo skomplikowany, ale jego oblicze jest jednoznaczne. Jak mało kiedy, a w przypadku awangardy - jak prawie nigdy. Geniusz brzmieniowego eksperymentu, grozę, wojenne konotacje atmosfery - powinny się objawić każdemu o jakiejś minimalnej wrażliwości muzycznej. Miałem okazję usłyszeć ten utwór po raz pierwszy będąc jeszcze człowiekiem niemal zupełnie nieosłuchanym, a dziś, po tak wielu latach, odbieram go chyba z takim samym zrozumieniem emocjonalnym co wtedy.
Trafiło się Polsce paru kompozytorów o podobnym stopniu wybitności i ciężko byłoby mi tak bezsprzecznie przyznać Pendereckiemu pierwsze miejsce, ale tej kompozycji ze wszystkich polskich chyba je przyznaję.
10/10
Jakie kompozycje Pendereckiego cenisz najbardziej, poza wyżej recenzowaną?
OdpowiedzUsuń