Krzysztof Kieślowski: "Trzy kolory: Czerwony"
Ukoronowanie bardzo ładnej trylogii, bez którego obejrzenie jej nie byłoby obowiązkowe. Delikatny, spokojny, subtelny, ale nie wysublimowany obraz. I bardzo ciepły, chyba najcieplejszy spośród wszystkich filmów ciepłych w subtelny sposób (jedyna konkurencja, jaka przychodzi mi do głowy, to "Tam, gdzie rosną poziomki"). Kieślowski u kresu swojej kariery zdołał przebić się przez metafizyczną poświatę bytu w najzręczniejszy sposób. Pozornie to tylko bardzo prosty, nawet nieco rozwleczony dramat. Sobie tylko znanym sposobem Kieślowski na bazie tak prozaicznego dramatu buduje jednak poruszającą atmosferę niesamowitości życia, którą zdają się u niego emanować nawet najdrobniejsze przedmioty martwe. Poprzez tę atmosferę bardziej nawet niż poprzez tkliwy dramat wyraża z kolei swoją wizję braterstwa ludzi. Wspaniałe gry czerwienią i subtelne zdjęcia nie zaspokajają w pełni moich oczekiwań co do wizualnego wymiaru kina, ale jest na co popatrzeć. Wisienką na torcie jest gra aktorska Jacob i Trintignanta oraz niemal metafizyczna chemia między nimi, która wraz z atmosferą pomaga przenieść widza do diegetycznego świata filmu. Niekoniecznie wielkie kino, ale piękna i niesamowicie rozgrzewająca rzecz.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz