Klaus Schulze: "Irrlicht"

1972

Na chwilę obecną wydaje mi się, że Irrlicht to najdoskonalsza muzyczna próba ujęcia Kosmosu w historii (i najdoskonalsza próba artystyczna obok końcowej części „Odysei...” Kubricka; Kubrick chyba wygrywa). To mocne słowa. Znaczyłoby to, że debiut Schulzego jest jednym z największych osiągnięć muzyki popularnej w ogóle, jednym z tych nielicznych punktów, w których pokonała muzykę poważną. Choć oczywiście nie bez pomocy tej drugiej. Duch organowej twórczości Messiaena w ostatniej części pierwszego utworu, a więc w najważniejszym fragmencie płyty, dla mnie jest ciężki do podważenia; wpływ osiągnięć Stockhausena na brzmienie jest do podważenia niemożliwy. A to tylko największe oczywistości. To jednak naturalnie sukcesu Schulzego nie umniejsza, a już raczej przeciwnie.

Pierwsza, najdłuższa część jest tu oczywiście najlepsza, na niej zbudowana jest wielkość albumu. Pozostałe dwie to znakomite dopowiedzenia, ale w obliczu Ebene tylko dopowiedzenia. Schulze zrobił na pierwszym utworze coś więcej, niż tylko oddał atmosferę Kosmosu – wplótł mianowicie w kosmologiczne poszukiwania człowieka, co nadaje utworowi pełnego wymiaru metafizycznego. Zaczyna się raczej w odhumanizowany sposób, chociaż też nie do końca, bo od samego początku krąży tutaj lęk, jaki Kosmos budzi. Wkrótce nadciągają dźwięki ze świata ludzi, fragmenty muzyki orkiestrowej, ale są tak przetworzone i poucinane, że zdają się płynąć z potężnej oddali – tu już nie mamy wątpliwości, że jesteśmy w przestrzeni kosmicznej i na Ziemię patrzymy co najwyżej z odległości lat świetlnych. Stopniowo wzrasta napięcie emocjonalne aż do organowego, skrajnie emocjonalnego, metafizycznego i kathartycznego finału, w którym Schulze skacze po akordach jak po strunach ludzkiej duszy, a w którym jednak pierwiastek kosmiczny wcale nie zostaje wypchnięty, a wchodzi w splot z emocjami. Ten utwór to człowiek postawiony w obliczu nieskończoności, Kosmosu, największej istniejącej zagadki. Jednocześnie nie przestaje tu pobrzmiewać psychodelia, brzmieniowy odjazd. Może taka łyżeczka dziegciu – powinno się to skończyć szybciej. Nieznacznie. Część organowa jest minimalnie za długa. Trudno – to i tak jeden z najlepszych utworów ever.

Gewitter to właściwie krótki przerywnik na poszukiwania mniej metafizyczne, czyściej brzmieniowe i psychodeliczne. Nie umywa się do poprzednika, ale świetny. Exil Sils Maria to już Kosmos mocno odhumanizowany, chłodny, beznamiętny, złowrogi i niewzruszony. I tu również jest minimalnie za długo, choć znakomicie. Atmosfera nie zwalnia, jakkolwiek takich przeżyć jak na początku już nie będzie.


9.0/10

Komentarze