King Crimson: "In the Wake of Poseidon"

1970

Nawet najwięksi mają prawo popełniać grzechy. Fripp może jakiś największy nie jest, ale jest na pewno jednym z większych i poważniejszych twórców na rockowym poletku, a na samym początku kariery zaliczył rażące faux pas, plagiatując samego siebie. Może to trochę lepiej niż plagiatować kogoś innego, bo bardziej uczciwie, ale z drugiej strony jest to też nacechowane trochę stęchłą megalomanią. Rozgrzeszyć go można nie tylko młodością, ale i faktem, że debiut King Crimson rzeczywiście był wielką płytą i mógł zawrócić w głowie twórcy. Tak czy inaczej - zawrócił na tyle, że Fripp postanowił nagrać prawie to samo drugi raz. Ok, druga połowa tego albumu to coś nowego, ale pierwsza jest kalką pierwszej połowy debiutu zespołu. I teraz tak - główny problem wcale nie polega na tym, że to nieładnie i że cień zażenowania może słuchacza spowić podczas odsłuchu, bo wyłapie podobieństwo. Głównym problemem są nieuniknione skutki takiego podejścia, jakie Fripp zaprezentował - a jest to karłowatość wobec pierwowzoru, smak herbaty z torebki zaparzonej trzeci raz, rażący spadek energii i kreatywności, skarlenie atmosfery i emocji. Ten zespół już to grał i dał z siebie wtedy wszystko, więc jakże mógłby zagrać to samo inaczej i nie znacznie gorzej? Swoje zrobiły pewnie też roszady w ekipie. 

Koniec końców wyszła płyta... bardzo dobra, bardzo przyjemna, za którą niejeden zespół wiele by oddał. Bo skoro kalka, to jednak sporo zalet - wyraziste i oryginalne brzmienie, ciekawe schematy melodyczne i rytmiczne, pozostałości po energii i atmosferze, smaczne połączenie rocka z jazzowymi wstawkami - uratowało się.

Zwłaszcza Pictures of a City to całkiem godny, wyrazisty młodszy brat pierwowzoru, choć nie ma tej niezapomnianej energii i kreatywności, jest też może odrobinę bardziej na siłę. Rządzi nim cudowny, ostro synkopowany rytm, urzeka melodyjna partia saksofonów na granicy... swingu i hard rocka, bardzo dobrze wypada zarówno szybka popisówka, jak i klimatyczny, podjeżdżający jazzem spokojny fragment przed ostatnim rąbnięciem. Cadence and Cascade tworzy piękny, sielankowy (z łyżką sentymentu) liryzm i delikatność, świetnie dopasowując anielski głos Gordona Haskella do instrumentarium ustawionego w zgrabną fakturę, jakkolwiek brakuje tu klimatycznej głębi i właśnie fakturalnego wysmakowania odpowiednika z debiutu. Spadkobierca Epitaph przegina troszkę z patosem i ma słabsze melodie, jest też już wprost drażniąco podobny w środkach wyrazu, choć to dalej bardzo przyjemna piosenka z idealnym zastosowaniem melotronu. Poza fajnym, ale nieciekawym Cat Food druga strona albumu zawiera jeszcze The Devil's Triangle, nawet dobry wyskok w stronę space rocka, podobny do kosmicznych suit Pink Floyd z początków twórczości, zdecydowanie nie aż tak kreatywny, ale koniec końców osiągający bardzo przyjemne brzmienie.

Miał być piękny, jeszcze bardziej koncepcyjny następca, wyszło trzecie zalanie bardzo smacznej herbaty, Fripp nauczył się jak nie postępują poważni artyści i wyciągnął wnioski, a my dostaliśmy bardzo przyjemny kawałek muzyki, który warto sobie posłuchać, gdy debiut za bardzo się osłucha. Rozczarowanie, ale same plusy.


7.0/10

Komentarze

  1. Mikołaj Lamparski25 maja 2022 11:22

    Świetna recenzja - na ogół zgodzę się, że „In The Wake Of Poseidon” pozostawia pewien niesmak. Album sam w sobie niemalże bezbłędny, ale już nie tak zaskakujący jak debiut. Według mnie, umieszczenie nieco bardziej przystępnego „Cat Food” było słuszną decyzją. Często wracam też do „Pictures Of A City”. Jestem zagorzałym fanem następnego dzieła Kinga Crimsona, czyli „Lizarda”, którego słucha się o wiele przyjemniej, a szczególnie ostatniego utworu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz