King Crimson: "In the Court of the Crimson King"

1969

Legenda z zasłużonym statusem legendy, kamień węgielny rocka progresywnego. Ten album jest dobry na tak wielu płaszczyznach: unikalne brzmienie, jednocześnie technicznie ostre i bogate, znakomite melodie, zadziwiająco wysmakowane kontrapunkty, przemyślany układ utworów na albumie, czyniący zeń spójne dzieło, ładne emocje, agresja i delikatność, liryzm, fantastyczny jak na rock poziom techniczny zespołu, mocna atmosfera. Może właśnie ta rozpiętość jego silnych punktów powoduje, że bardzo rzadko kiedy panuje tak szeroko zakrojony konsensus co do wielkości dzieła muzycznego. Pamiętam, że sam pokochałem go z miejsca, od pierwszego odsłuchania, mimo że byłem wtedy bardzo niedoświadczonym słuchaczem. Dziś imponuje mi odrobinę mniej, są nawet w rocku bardziej ambitne dzieła, nie mówiąc o dwóch gatunkach, z których King Crimson zaczerpnął, ale wciąż wspaniale mi się tego słucha. Wpływy muzyki poważnej i jazzu są ewidentne i kluczowe dla wielkości tego albumu, ale zarazem subtelne. Zespół zaczerpnął pewne idee z tych dwóch gatunków, pozostając jednak w odrębnym świecie. Ani to jazz-rock, ani naśladownictwo klasyki za pomocą rockowego instrumentarium (całe szczęście). Projekt życia Roberta Frippa od początku był bardzo oryginalnym muzycznie tworem, a jego unikalna iskra towarzyszy mu do dziś mimo wielokrotnych rewolucji stylistycznych i spaja całą dyskografię.

21st Century Schizoid Man to demonstracja siły i możliwości tego zespołu. Potężne, symfoniczne, agresywne otwarcie ze zniekształconym wokalem, ostrymi riffami wgniata w ziemię nawet dzisiaj, a co robiło w 1969 roku z przeciętnym słuchaczem rocka, ciężko sobie wyobrazić. Potem następuje popis techniczny, wspaniały jam mieszający improwizację z kompozycją w bardzo smacznych proporcjach: niezwykle kreatywna perkusja Gilesa, nieustępliwe solówki Frippa i bas Lake'a daleki od ograniczania się do harmonii, pięknie kontrapunktujący główną ścieżkę melodyczną. Na koniec kakofoniczne podsumowanie niemal wyjęte z free jazzu, szkoda że tak krótkie. Ten utwór to potęga. Wolną, hałaśliwą improwizację końcową w piękny sposób przełamuje wejście I Talk to the Wind, najbardziej lirycznego i delikatnego utworu na albumie. Tytuł jest doskonale trafiony - ten kawałek to właściwie rozmowa tym razem spokojnego i eterycznego wokalu z woodwindami McDonalda, które są tu głównym przebojem. Prostsza, bardziej piosenkowa kompozycja, ale wzmacniają ją znakomite kontrapunkty fletu i klarnetu (nie tylko kontrapunkty, a również piękne solówki, biorące po trochu z muzyki klasycznej i folku) oraz perkusja Gilesa (ten człowiek wie dokładnie, kiedy w co ma uderzyć, żeby pasowało), które na gruncie skądinąd bardzo ładnej melodii wokalu budują utwór wyjątkowy, bogaty i z liryczną, nieco tajemniczą atmosferą. Epitaph, utwór poruszający się w rytmie pochodu żałobnego, to nie tylko autentyczne emocje, gotycka atmosfera i dobrze wyważony patos, ale też ciekawe, gęste, zróżnicowane brzmienie. Hitem jest tło, które buduje melotron, dość kosmiczne, a jednak z gotyckim pierwszym planem bardzo dobrze współpracujące. Ładnie wychodzą wstawki drewnodmuchów, klawiszy i gitary, przełamujące pewną monotonię, która sprawia, że dla mnie to jednak najsłabszy utwór na liście. Uwielbiam oba oblicza Moonchild, najambitniejszego fragmentu płyty. Krótka piosenka na początku to tutaj moja ulubiona melodia - tajemnicza, klimatyczna, nokturnalna, nieco niepokojąca, oblana pięknym zestawem dźwięków (brzędkliwa perkusja, melotron, delikatna gitara). Improwizacja wzbudza wielki szacunek, zwłaszcza że z jazzu (dotychczasowego) bierze głównie samą ideę, a nie opiera się na intensywnej wirtuozerii, lecz właśnie na błyskotliwym dialogu dźwięku i ciszy. W jej rdzeniu tkwi inny dialog, gitary Frippa z wibrafonem McDonalda, rozmawiających jakby za pośrednictwem perkusji Gilesa. Ambicje minimalnie wyprzedzają efekt końcowy, ale ten i tak jest świetny. Potem następuje drugie radykalne przełamanie na albumie, tym razem w drugą stronę - cisza zostaje zgnieciona intensywnym, symfonicznym brzmieniem The Court of the Crimson King, które przywraca gotycki patos z Epitaph. Ma piękną, wyraźnie inspirowaną muzyką średniowieczną melodię, która wnosi niezapomniany klimat, ma doskonałą harmonię brzmienia melotronu, basu i gitary, których zsumowany ciężar przełamuje tu i ówdzie flet, ma przemyślaną kompozycję z ładnymi kontrastami części intensywnych i delikatnych.

Nie mam wątpliwości, to jedno z największych i najważniejszych dzieł muzyki rockowej, i mam tu na myśli naprawdę wąskie grono. Prawie żaden wcześniejszy album, na którym nie byłoby jazzu lub muzyki poważnej, nie dostarczył tak wysokiej jakości - i niewielu się później udało do dziś.


9.0/10

Komentarze