Kenny Drew: "Undercurrent"

1961

Bardzo dobry hard bop. Równie dobry, co niewyróżniający się, ale bardzo dobry. Żelazna, czysto hard bopowa ekipa to raz – szczególnie wyszło Kenny’emu zgromadzenie w jednym miejscu dwóch czołowych dmuchaczy nurtu, Hanka Mobleya i Freddiego Hubbarda. Ciepły, miękki, soulowy styl saksofonisty i szeroki, nieco głębszy jak na bop styl trębacza stanowią połączenie, z którego chyba nie mogło wyjść coś dobrego, zwłaszcza w towarzystwie subtelnego, dość eleganckiego i nawet dość mózgowego fortepianu lidera oraz nieskazitelnej sekcji rytmicznej. Druga sprawa to repertuar – co prawda Kenny Drew nigdy nie będzie wymieniany wśród najlepszych jazzowych kompozytorów, ale wszystkie utwory są jego własne, wszystkie są solidne i brak popowej proweniencji na albumie bez wątpienia pozwala mu utrzymać mocniejszą atmosferę. Szczególnie godne uwagi są pierwsze dwa utwory, zaprawione szczyptą posępności i melancholii, a także przedostatni, posiadający silną łączność z bluesem, częściowo w jego pierwotnej, bolesnej odmianie. Beztroskie Lion’s Den i The Pot’s On, a zwłaszcza końcowa fortepianowa balladka są już kawałkami, które naprawdę można zastąpić setkami, jak nie tysiącami innych podobnych, na wysokim poziomie, ale po prostu ginących w tłumie. Nie jest ten album żadnym unikatem, co nie znaczy, że nie warto go przesłuchać i wzbogacić swoją kolekcję solówek znanych bopowców.


7.0/10

Komentarze