Kamasi Washington: "The Epic"
Bardzo się ucieszyłem, widząc, że album jazzowy ni stąd ni zowąd zajął – i utrzymał do dziś i już na pewno utrzyma – bardzo wysoką pozycję w tutejszym rankingu za rok 2015. I to jeszcze spiritual jazzowy, i to trzygodzinny, i oceniły go tysiące osób. O co chodzi, czyżby jazz powrócił w glorii i chwale i wziął wszystkich za mordy? Tak sobie marzyłem, przygotowywałem już sztandary z hasłem „JAZZ 2015”, a rzeczywistość za marzeniami nie nadążyła, ale i ich nie zdeptała. Ironia jest taka, że głośny album Kamasiego Washingtona jest bardzo wsteczny. Facet nie tylko zupełnie nic nowego tu nie odkrywa, ale nawet praktycznie nic by nie odkrył, gdyby ten album został nagrany 30-40 lat wcześniej. Wiadro inspiracji ze spiritualu, sporo też jazz-funku, szczypta bopu i fusion, mnóstwo soulu, R&B reprezentowane przez Patrice Quinn. Jeśli jest tu jakaś innowacja, to polega na zagraniu spiritual jazzu, muzyki pierwotnie ambitnej i raczej niełatwej w odbiorze, w bardzo przystępny sposób, niemalże popowy. Efekt jest taki, że co prawda duchowość Washingtona to zupełnie inny, niższy oczywiście poziom duchowości niż na płytach Coltrane’a i Sandersa, ale płyta jest zdecydowanie bardzo dobra i wręcz rozkoszna, może zjednać jazzowi nowych fanów i jej sukces wciąż bardzo mnie cieszy. Jakiejś niepodważalnie wybitnej muzyki tu raczej nie ma, nie dosłyszałem się też żadnych wielkich wirtuozów, ale sporo znajdzie się pomysłowych, angażujących, błyskotliwych, mocnych kompozycji i partii instrumentalnych. Błyszczy mi zwłaszcza lider, perkusiści i Cameron Graves na fortepianie.
Pierwsza płyta jest najmocniejsza. Change of the Guard to utwór bardzo bogaty od strony brzmienia. Od początku prawie do końca mamy bardzo intensywną ścianę tła, ciężką, lecz i bardzo ciepłą, w dodatku pełną groove’u dzięki roztańczonej perkusji. Na tym tle trzy bardzo zajmujące solówki, zwłaszcza ekwilibrystyczna na fortepianie i natchniona, budująca potężne napięcie emocjonalne solówka lidera. Utwór zdaje się nieustannie wznosić. Askim słodkim tematem zapowiada najpierw rozluźnienie po tym uderzeniu, ale nic z tego – wkrótce nadchodzą fragmenty o jeszcze większym natężeniu spirytualnym. Świetny feeling sekcji rytmicznej, piękna solówka gitarowa i saksofonowa. Być może najlepszy na albumie. Potem trzy lżejsze utwory, a na koniec pierwszej płyty Kamasi idzie w lekkostrawność jeszcze radykalniej i wespół z Patrice Queen serwuje nam piosenkę z mocnymi korzeniami w R&B, funku, soulu, z jazzową poświatą instrumentalną zaledwie. I co? I to jeden z najlepszych fragmentów muzyki na tym albumie, bo doprawdy wspaniale wymyślona jest ta piosenka. Niesamowicie pogodna, podnosząca na duchu, subtelnie wzniosła, z piękną melodią i ciepłym brzmieniem, idealna „muzyka końcowa” – aż dziwne, że kończy tylko pierwszą płytę, a nie cały potrójny album.
Na drugiej płycie wyróżnić można natchnione Leroy and Lanisha - to stopniowa podróż od kompletnie funkowego tematu w stronę dość intensywnego instrumentalnie, angażującego jazzu; utwór łączy łatwość i wielką przyjemność z ładnymi emocjami. Henrietta Our Hero to kolejna wzniosła piosenka z dużą siłą emocjonalną – tym razem nie aż tak potężną jak w The Rhythm Changes, tym razem mocniej osadzona w jazzie, tym razem z ciekawszymi partiami instrumentalnymi, przede wszystkim niezastąpionego lidera. Podobnie jak pierwsza, tak i druga płyta zostawia na koniec mocne uderzenie – The Magnificent 7 to utwór z ciężkim, intensywnym, emocjonalnym brzmieniem i zróżnicowanymi, bardzo dobrymi solówkami.
Trzecia płyta jest chyba najmocniej naznaczona wszelakimi wpływami z zewnątrz (i nic dziwnego – jej podtytuł to The Historic Repetition). Otwiera ją Re Run Home, utwór stuprocentowo jazz-funkowy nawet z pewnymi wpływami muzyki afrykańskiej. Mocna rzecz, zupełnie hipnotyzująca gra sekcji rytmicznej i Kamasi Washington przywołujący ducha Feli Kutiego, pełna nieskończonej instrumentalnej zabawy (fajny dialog trąbki z puzonem). Później lider sięga tak głęboko, że aż przebija się poza granice jazzu i bierze na warsztat jeden z najlepszych fragmentów muzyki skomponowanych przez Debussy’ego. Z oryginalnej kompozycji zostaje tu jednak tylko melodia – jak Clair de lune na fortepian to muzyka ciszy, tak tu co prawda jest spokojnie i relaksująco, ale z pompą sekcji dętej, momentami zaś intensywnie emocjonalnie. Wolę dziesięć razy wrócić do Debussy’ego, ale bardzo ładnie to wyszło. Tak jak dwa meta-closery, tak i closer ostateczny nie zawodzi i jest jednym z najlepszych utworów na całym albumie. Bardzo intensywne i natchnione, dość swobodne granie ze świetną, agresywną solówką lidera, wciągającym rytmem, gęstym brzmieniem.
Uff. Kondensacja zdecydowanie by się przydała (mojej recenzji też), chociaż nie aż tak, jak można by się spodziewać. Gdyby jednak skrócić to do jednego godzinnego albumu, efekt mógłby być ciekawy, zysk na intensywności mógłby przynieść wiele dobrego. Nieważne. Bardzo dobry album to jest i warto mu te trzy godziny poświęcić. Problem jest taki, że nie ma w sumie niczego (poza przystępnością), czego nikt nie robiłby lepiej od Kamasiego i jego zespołu, więc rzadko będę wracał do jego utworów, za to uważnie będę śledził jego przyszłość.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz