Julio Cortázar: "Gra w klasy"
1963
Wędrówka Horacio Oliveiry w poszukiwaniu kibucu pożądań, jeśli można tak to określić, to historia oblana metafizyką, dotykająca w sposób czuły ludzkich pragnień, absurdu istnienia, wiecznej tułaczki duszy, możliwości i ograniczeń psychiki, a dla mnie przynajmniej również bardzo romantyczna, choć romantyczna na bardzo specyficzny (i dobrze) sposób. Zarówno podróż w jego głowie, czasem przebiegająca przez umysły innych postaci na czele ze wspaniałą Magą, jak i ta dosłowna, fabularna, obfitująca w wydarzenia piękne, brzydkie, ponure i absurdalnie zabawne, składają się na jedną z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytam.
Gawędy filozoficzne i spontaniczne analizy psychologiczne są perłą w koronie tego dzieła. Cortázar może nie odkrywać w nich Ameryki, natomiast nie raz i nie dwa razy czułem, że członkowie Klubu Węża, Traveler, Morelli i nawet narrator bez tożsamości mówią moimi ustami, które niestety nigdy nie byłyby w stanie tak precyzyjnie (niekoniecznie: jasno, bo w niektóre z myśli niejasność jest wpisana) wyrazić kotłujących się w mojej głowie może nawet połowicznie podświadomych refleksji. Nie chodzi tylko o stricte filozoficzne dyskusje, ale i trudniejsze do sklasyfikowania spostrzeżenia, rozległe, emocjonalne przeżycia i drobne wtręty. Ciężko więc, bym się nie zachwycił. Szczególnie utożsamiłem się z najbardziej rozległymi dyskusjami Oliveiry i refleksją Travelera o snach (między innymi) w którymś ze „swobodnych” rozdziałów.
Język sprawia, że chciałoby się nad pojęciem "literatury pięknej" wydzielić jeszcze "literaturę przepiękną". Niezwykła błyskotliwość i oryginalność, liryzm, romantyczność właściwie narracji i dialogów (mieszających się ze sobą), ale przy jednoczesnym niepopadaniu w nadęcie i idealizm, przy pozostaniu na ziemi, wśród fizjologii, wulgaryzmów i dużej dawki humoru, dają bezpretensjonalnie piękną i nastrojową, przy tym po prostu przyjemną oprawę treści (niekoniecznie najlepszą, z jaką się spotkałem, ale prawie że). Od klimatu zresztą książka huczy, zarówno w części paryskiej, przy której zaledwie wodząc wzrokiem za kolejnymi zdaniami czuć wilgoć i mrok zlanego nocnym deszczem miasta, chłód prowizorycznych mieszkań imigrantów, zapach papierosów oraz smak mate, kawy i alkoholu, i słychać Schönberga, Brahmsa, Dizzy’ego Gillespiego, Theloniousa Monka (jeden z najbardziej muzycznych fragmentów to zresztą może najpiękniejszy hymn pochwalny na cześć jazzu, jaki przeczytałem, co jako zapalonego miłośnika tej muzyki bardzo mnie zdobywa)... jak i w Buenos Aires, gdzie wraz z bohaterami topimy się w upale i bezruchu, mrużąc oczy przed argentyńskim słońcem.
Co do nowatorskiej struktury, to czyni książkę niezapomnianą, może jedyną w swoim rodzaju, przede wszystkim poprzez zerwanie więzi między rozdziałami niezwykle ją uwalnia, rozpościera, żeby tak to ująć: sprawia, że oddycha każdą stroną, nie tylko okładką; w końcu dostarcza niekiedy po prostu elementu zabawy. Ale przy tak wspaniałej treści i formie jest to jednak już prędzej finezyjny dodatek niż cecha kluczowa (a najprędzej coś pomiędzy).
Książka jest niełatwa, wymaga dużego skupienia, by nie przegapiać nie tylko niuansów, ale i rdzenia, lecz - co i ciekawe, i sympatyczne - ja przynajmniej tego skupienia nie okupiłem chyba ani razu jakimś intelektualnym zmęczeniem, wciąż chciałem więcej. Mam zresztą wrażenie, że gdyby nawet się nie wysilać, nie zatrzymywać przy co zawilszych fragmentach i po prostu płynąć z prądem, byłoby to wspaniałe przeżycie, bo myśl podąża za myślą ze specyficznym, metafizycznym liryzmem, którego nie da się chyba przegapić, nawet jeśli nie powiąże się dłuższych fragmentów w większą całość. No i mimo wszystko odebrałem ją jako dość ciepłą lekturę.
Żeby nie zemdliło: nadużyciem byłoby stwierdzić, że każdy ze stu pięćdziesięciu pięciu rozdziałów to osobne arcydzieło i że byłem nieustannie zachwycony. Po genialnej, pędzącej naprzód części paryskiej dużo bardziej wyciszona i mniej ekwilibrystyczna (acz świetna) część buenosaireńska wyhamowała nawet trochę mój zachwyt. Niewiele jest natomiast takich rozdziałów, nad którymi łatwo przejść obojętnie, w dodatku przeważnie są to te bardzo krótkie.
Antypowieść? Arcypowieść.
9.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz