Joy Division: "Unknown Pleasures"
Joy Division to jedno z największych zwycięstw amatorów w historii. Czterech chłopaków bez jakichkolwiek poważniejszych umiejętności muzycznych zdołało stworzyć muzykę naprawdę osobliwą, której prostota rytmiczna, harmoniczna i melodyczna jest wynagradzana z nawiązką przez kreatywność i intuicję na innych obszarach. Zaczyna się oczywiście od brzmienia. Każdy instrument z osobna brzmi tu pociągająco, wliczając w to głos Curtisa, zaś złożone w jedną całość dają brzmienie naprawdę wyjątkowe, gładkie i obskurne jednocześnie, zostawiające mnóstwo przestrzeni i tym samym bardzo zimne i dość posępne. Brzmienie tak dobre, że przechodzi w świetną, gotycką, ponurą atmosferę, która jednocześnie w sposób dość magiczny łączy się z potężnymi walorami rozrywkowymi tej muzyki, zasadzającymi się głównie na nieodpartej, tanecznej chwytliwości rytmicznej typowej dla post-punku. Oto i całe Joy Division. Zostanie to udoskonalone na Closerze – jeszcze więcej tańca i jeszcze więcej mroku – ale już Unknown Pleasures to album satysfakcjonujący bardzo.
Disorder to najmocniejszy strzał. Struktura tej piosenki jest nieomal banalna, ale jej elementy złożone w całość dają utwór o nieodpartym uroku, hipnotyczności, atmosferze i uderzeniu emocji. Oczywiście brzmienie, ale to jeszcze by było mało – mamy wciągający rytm o przepysznej synkopie, funkującą linię basową o absolutnie nieodpartym uroku, frazy gitarowe, które w innej aranżacji brzmiałyby banalnie, ale przy tym pełnym zimnej przestrzeni brzmieniu urzekają, w końcu posępny, zimno-gorący wokal Curtisa. Składa się to na kwintesencję Joy Division – utwór łączący z dosłownie taneczną chwytliwość z ekstatycznym smutkiem i gotycką atmosferą. Mówiąc o gotyku, Day of the Lords sprawdza się w tym aspekcie jeszcze mocniej; wokal Curtisa jest złowieszczy, tak jak brzmienie, melodie i harmonie, a jednocześnie znów perkusja, bas i gitara zapewniają wrażenie hipnotycznej chwytliwości. New Dawn Fades bazuje na trochę prostszych zaletach – pięknej melodii partii wokalnej, która za pomocą wokalu Curtisa jest bardzo silna, świetnie zestrajając się też z gitarą. She’s Lost Control działa bardzo, ale to bardzo podobnie jak Disorder, tyle że przyjmuje atmosferę bezpośredniego, złowrogiego smutku, a więc wobec specyficznego połączenia smutku z ekstazą na Disorder jest to jednak utwór wyraźnie mniej interesujący. Shadowplay to jeszcze jedna typowa dla JD impreza na grobie; jej najmocniejszymi punktami są wokal Curtisa (oczywiście) oraz porywający riff gitarowy.
Pozostałe kawałki nie są tak mocne, niektóre zdają się nawet zapychaczami, aczkolwiek też mają rolę na albumie jako budulec atmosfery (poza Interzone, które wydaje się zerkać najmocniej w tył, do punkowych korzeni zespołu). Zabrakło tu trochę materiału na cały album na wybitnym poziomie, stąd to dzieło podrzędne wobec kompletnego Closera. Ale bez wątpienia mieli to coś już tutaj.
PS Najlepsza okładka ever?
8.0/10
Najlepsza okładka ever? Raczej nie, szczerze mówiąc nie widzę w niej czegoś szczególnie genialnego, nie licząc tego że jest niezmierne charakterystyczna. Uwielbiam za to okładkę debiutu King Crimson i Rock Bottom Roberta Wyatta. Płyta "Pictures" zespołu Island ma świetną okładkę zaprojektowaną przez H. R. Gigera, który na szczęście powstrzymał się od rysowania mroczno-futurystycznych genitaliów. Jednak zdaje się, że możemy mieć pewność, że "Chocolate Starfish and the Hot Dog Flavored Water" niesławnego zespołu Limp Bizkit ma najgorszą okładkę ever ;)
OdpowiedzUsuń