Joseph Haydn: XXXIII sonata fortepianowa

1771

Wysłuchawszy wszystkich dzieł Haydna poza klawiszowymi, byłbym prawie pewien, że właśnie te drugie nie będą w jego repertuarze błyszczały. Ciężko sobie go w ogóle wyobrazić bez ekstrawertycznej siły uderzeniowej co najmniej kilku instrumentów smyczkowych. Cóż, faktycznie nie błyszczą - wspomina się o nich rzadko, nagrywa jeszcze rzadziej. A może niesłusznie? Sonata C-moll może taką myśl zasugerować, o ile przyjmiemy, że jest najsłynniejsza, bo tak wyszło, a nie dlatego że jest najlepsza. Co najmniej ona jedna jest jednak bardzo warta uwagi. To Haydn wcielający się w nietypową dla siebie rolę introwertycznego twórcy, nastawionego na nastrój, refleksję, romansującego z ciszą, wręcz proto-proto-romantyka. Oczywiście tego typu walory nie mogą się tu równać z tym, do czego doprowadził ich rozmiar w swoich sonatach Beethoven, ale jeśli brakuje im trochę głębi, to na pomoc przychodzi wyśmienita formalna inwencja i kunszt zarazem, wyznaczniki Haydna, które bynajmniej tu nie zostają zatarte. Szczególnie pierwsza część jest świetna, obfituje w różnorodne tematy i techniki gry, balansując zgrabnie pomiędzy nastrojami; również niewiele do niej brakuje Andante, spokojny, łagodnie płynący fragment muzyki, w której salonowy klasycyzm posolony jest nastrojem niemal preimpresjonistycznym. To nieskazitelna, inteligentna, rozkoszna muzyka, której jednak czegoś do gigantyczności brakuje. Tak to już trochę z Haydnem jest, czyż nie?


7.5/10

Komentarze