Jon Hassell: "Fourth World Volume Two: Dream Theory in Malaya"
Chyba najbardziej prominentnym osiągnięciem Hassella na tym niezasłużenie przegapionym albumie jest zgrabność, z jaką związał ze sobą dwa zdawałoby się zupełnie różne światy - świat prymitywnych, dzikich kultur uosabianych w prymitywnych, szczątkowych melodiach i silnym nacisku na rytmikę oraz prymitywnie brzmiących instrumentach z jednej strony, a futurystyczny, kosmiczny świat kultur nigdy niespotkanych, wciśnięty tu za pomocą elektroniki. Zsyntetyzował te dwie skrajności w spójną jedność, która o ile może nie ścina z nóg, to może nie mieć precedensu w świecie muzyki: folk plemion oderwanych od cywilizacji w wydaniu kosmologiczno-elektronicznym. Niezwykłe, jak wiarygodnie to brzmi.
Polem do eksperymentu stał się całkiem słusznie ambient - muzyka powtarzalna, sunąca powoli, ascetyczna, czyli dobrze przystająca do prawdopodobnej muzyki dzikich plemion. Zwykle jednak ciężko mówić o autentycznej monotonii, bo albo zetkniemy się z bardzo skomplikowaną, złożoną fakturą - złożoną nie tylko poprzez wielość głosów, ale też poprzez rozkoszną wielość brzmień, w której szczególnie urzekają plemienne trąby jakby zrobione z bambusa - albo atmosfera zafascynuje i zahipnotyzuje rytm.
Album rozpoczyna się mocno eksperymentalnym, dwuminutowym utworem, który nie bardzo przystaje do ambientowej reszty, ale jest tu może nawet najciekawszą rzeczą. Chor Moiré to prowokujące połączenie agresywnie niesymetrycznej i zwielokrotnionej, ale też hipnotycznej polirytmii z niespotykanym efektem brzmieniowym, przypominającym skrzyżowanie roju owadów z dźwiękami elektryczności - niesamowita miniaturka.
W Dream Theory, rozpustnym fakturalnie, hipnotyzującym, polirytmicznym ambiencie dochodzi do wzorowej symbiozy elementu kosmicznego, wyrażanego w syntezatorowym tle i lekkiej elektryzacji innych instrumentów, z silnym elementem plemiennym, ujawniającym się w rytualnych pohukiwaniach, uproszczonych melodiach opartych na długim trzymaniu się jednego tonu i głębokiej, silnie synkopowanej linii basowej, przypominającej walenie w bębny. Doprawdy brzmi to jak muzyka z innego świata, pół prymitywnego, pół pozaziemskiego.
Datu Bintung at Jelong konfrontacja jest bardziej przejrzysta - zapętlany z lekkimi zmianami chromatycznymi elektroniczny motyw, pulsujący równomiernie, ściera się z nieregularnym dęciem w plemienne, prymitywne trąby - to znaczy w coś, co tak brzmi.
Do tego miejsca jest to album wręcz znakomity, ale na drugiej połowie mówi "pas" - zbliża się do zwyczajnych, niepołączonych z niczym wymyślnym odgłosów dżungli, faktura się uspokaja, dostajemy już tylko bardzo przyjemny i dość interesujący, ale daleki od wyjątkowości czy wybitności dżunglowy ambient.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz