John Coltrane: "Olé Coltrane"
Bardzo gorąca dawka Coltrane'a i taka reprezentatywna dla jego dorobku z początku lat 60. Trzy odmienne utwory, trzy typowe dla Trane'a - modalna suita, intensywny post bop i nostalgiczna ballada - ale o wyjątkowym żarze. Nie przypadek, bo genialny saksofonista pozazdrościł Davisowi i postanowił wypłynąć na gorące iberyjskie wody. Ale zaczerpnął z nich inaczej niż trębacz, inaczej pojmował, nie na modłę cool jazzową, tylko jako żar.
Tytułowe Olé, która da się nazwać hiszpańskim obliczem My Favorite Things, to po prostu mariage parfait - cała trójka z kwartetu Coltrane'a, a i reszta graczy, odnalazła się w hiszpańskich klimatach znakomicie. Elvin Jones wtopił się od razu, wręcz można pomyśleć, że on po prostu zawsze był hiszpański - taneczny styl jego gry na perkusji pasuje jak ulał do mocno czerpiącej z tańca iberyjskiej muzyki. McCoy Tyner chętnie i bezproblemowo podłapał hispanizujące wymogi budowania harmonii, by nadać utworowi odpowiedniego klimatu; jego harmoniczna solówka jest jedną z bardziej ekscytujących rzeczy, jakie pokazał na albumach z Coltrane'em. Sam Coltrane wcale jakoś bardzo się nie zespanizował, gra w swoim niepodrabialnym, spirytualnym, rozdzierającym stylu, przy czym jego styl do żarliwej, temperamentnej hiszpańskiej muzyki bardzo pasuje, napędza ona jeszcze silniej i tak przecież potężne i gorące emocje jego saksofonu (przed etapem free jazzowym Trane chyba nigdy nie był tak wściekle emocjonalny jak tutaj). Pobudzający, tajemniczy, prowokujący wręcz temat, który zbudowali basiści i Eric Dolphy na flecie i saksofonie altowym, jest sugestywnym i urzekającym od pierwszych nut wprowadzeniem do hiszpańskiego świata. Świetną pracę wykonali basiści, w pewnym momencie naśladujący chyba grę na kastanietach. Całość: w połowie kolejna znakomita modalno-spirytualna podróż zespołu Coltrane'a, w połowie namiętny taniec w andaluzyjskiej grocie. Mniej impresjonistyczne i metafizyczne niż podwalina (czyli MFT), ale niewiele mniej imponujące, nadrabiające gorącem.
Dahomey Dance to już spokojniejszy, odprężony, pogodny post bop z jak zawsze hipnotyzującą pracą Jonesa, bardzo eleganckimi i precyzyjnymi akordami Tynera i ciekawą, mimo że lekkostrawną grą melodystów: każdy prezentuje coś innego i każdy czuje się bardzo na miejscu - Coltrane ciąży w stronę swojego wymyślnego bopu z Giant Steps, Hubbard w stronę bardziej tradycyjnego i rozrywkowego hard bopu, Dolphy ku awangardzie; rozkoszny kawałek.
Aisha to piękna, nostalgiczna ballada spod znaku Naimy, choć nie tak transcendentna, nie tak cudownie zatrzymująca chwilę, trochę gęstsza i przez to mniej ulotna. Poza romantycznym, rezygnującym z wirtuozerii Coltrane'em i na odwrót bardzo wirtuozerskim Dolphym warto zwrócić na nieskończone wysmakowanie, z jakim prowadzą ten utwór przez właściwe wody harmonii i kontrapunktu Workman z Tynerem.
To, że Olé Coltrane daleko do popularności Giant Steps i My Favorite Things jest w jakimś sensie zasłużone, bo bardzo mocno bazuje na pomysłach z tych płyt, wówczas nowatorskich. Z drugiej strony fajnie je rozwija i przekształca i daje coś jednak innego i jednak niewiele gorzej brzmiącego. Powinno zbierać większe laury.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz