John Coltrane: "My Favorite Things"

1961

Być może najważniejszy album Coltrane’a dla samej kariery artystycznej Coltrane’a – pierwszy wyraźny odwrót od (wyszukanego) hard bopu w stronę awangardy – tu jeszcze dyskretnej, ale już zawsze będzie w grze Trane’a coś z My Favorite Things. To również tutaj uformowały się te najważniejsze trzy czwarte kwartetu Coltrane’a, chyba najwybitniejszej jazzowej grupy w historii. Odchodząc już od dziejowego znaczenia, album jest fascynującą zabawą (czasem polegającą na korespondencji, czasem na antytezie) genialnego saksofonisty z arcypopularną, mało lub wcale nie jazzową muzyką białej Ameryki, spalając czarnym, jazzowym żarem trzy piosenki musicalowe i przesławne Summertime z opery Gershwina. I powiedzmy że to tyle o ogółach, bo ciężko mówić o tym albumie ogólnie – gdzie wszak hipnotyczny tytułowy kawałek, gdzie sentymentalna ballada Portera, a gdzie ekspresyjne Summertime? Zupełnie gdzie indziej.

Tytułowy utwór, nieco infantylna piosenka popularna przerobiona na mistyczną jazzową modlitwę, to nie tylko jeden z najlepszych, ale też i ściśle najważniejszych utworów w historii gatunku. Dzieło kompletne, być może po zapoznaniu się z przebijającą sufity muzyką późnego Coltrane'a nie rzucające już gwałtownie na łopatki, ale genialnie pomyślane i fantastycznie wykonane. Coltrane zapożyczył pomysł Milesa Davisa, by jednak stworzyć zupełnie osobny, własny idiom, który właśnie tu się narodził. Uproszczenie struktury harmonicznej utworu doprowadziło go - inaczej niż trębacza - nie tyle do rozprężenia, spowolnienia atmosfery i przygotowania przestrzeni do swobodnych solówek, lecz paradoksalnie zagęszczenia napięcia emocjonalnego, wprowadzenia silnego czynnika hipnotycznego (w ogóle traktuję ten utwór jako w dużej mierze antycypację minimalizmu "akademickiego") i solówek nie tylko bardziej swobodnych, ale też uduchowionych jak jeszcze chyba nigdy. Powolne, monotonne, ostinatowe snucie się Tynera po akordach, które w jego rozległej solówce zmierza w stronę impresjonizmu; tańcząca perkusja Jonesa z uzależniającym walcowym rytmem; w końcu genialne, natchnione solówki lidera, wyrastające ponad dotychczasową jazzową solówkę w stronę czystej duchowej - a nie tylko technicznej i emocjonalnej - ekspresji solisty. Coltrane fenomenalnie rozkłada i rozkłada temat, odrywa się od niego coraz mocniej, aż w końcu odlatuje całkowicie, szczególnie po powrocie (kolejny ważny element - przemyślany układ Coltrane-Tyner-Coltrane, który później wiele razy zostanie zastosowany, wzmaga siłę emocjonalnego wyrazu saksofonisty po długiej przerwie na sam fortepian). Warto zaznaczyć doskonale pomyślany, choć w tamtych czasach bardzo nieoczywisty wybór saksofonu sopranowego, który pozwala wchodzić na jeszcze wyższe i bardziej ekstatyczne dźwięki.  Jak o tym wszystkim myślę, jestem skłonny przyznać My Favorite Things najwyższą dojrzałość artystyczną ze wszystkich jazzowych utworów nagranych przed nim. Najwyższej oceny nie jestem mu w stanie przylepić chyba tylko dlatego, że Coltrane sam udowodnił, że da się jeszcze lepiej, nagrywając na żywo w Belgii pięć lat później bardziej już nasączoną free wersję tego kawałka.

Po tym epokowym dziele dostajemy dość konserwatywną, ale bardzo udaną, czułą, sentymentalną, nieco pogłębioną wersję jednego z najlepszych utworów Cole’a Portera. Następnie jeszcze jedna fascynująca operacja – klimatyczne Summertime Gershwina potraktowane agresywnymi harmoniami i wściekłymi solówkami Coltrane’a, utwór w oryginale o cechach impresjonistycznych zinterpretowany skrajnie ekspresjonistycznie. Saksofonista zaprzęga sekcję rytmiczną do intensywnej roboty, dzięki której utwór zachowuje stałe napięcie emocjonalne, a sam wspina się na wyżyny ekwilibrystyki, grając nienormalnie zagęszczone mikronutami, wypluwane na jednym oddechu, maratońskie solówki o wielkim ładunku pasji. Znów Gershwinowskie But Not for Me to powrót do progresywnego hard bopu z Giant Steps, z już zdecydowanie rozładowanym napięciem, ale o przyciągających Coltrane’owskich zmianach harmonicznych, na wysokim poziomie technicznym.


Tak, tak, później w karierze Coltrane'a działy się jeszcze ciekawsze rzeczy, ale ten album ma zasłużony tytuł przełomowego klasyka.


8.5/10

Komentarze