John Coltrane: "Giant Steps"
Coltrane zawieszony w pół drogi pomiędzy swoim progresywnym hard bopem a jazzem modalnym - piękny i fascynujący moment został uchwycony na tym wiekopomnym albumie. Jeszcze inne spojrzenie - Giant Steps to kres hard bopu, punkt, w którym robi się już tak wirtuozersko, progresywnie emocjonalnie, że następny krok to już krok wychodzący z tej stylistyki jazzu. Album przejściowy, świetny rozpatrywany jako przynależny do krainy starej, bardzo interesujący jako początek nowej. Z punktu widzenia hard bopu - solista w monstrualnej formie, wirtuozerski, doskonale poruszający się po akordowej strukturze utworu, trafiający zawsze w idealną nutę, mimo że niekiedy jest diabolicznie szybko, przekazujący odbiorcy potężny, choć subtelnie zaszyfrowany ładunek emocjonalny. Interesujące, niejednoznaczne nastrojowo tematy, jednocześnie bardzo chwytające za ucho. Żarliwa, nieskazitelna sekcja rytmiczna, mimo gigantyzmu lidera nie schlebiająca mu jedynie, lecz czasem kontrapunktująca go na polu klimatu (zwłaszcza spokojny, gładki, elegancki Flanagan). Tu kawałek popisowo wirtuozerski, tu jedna z najlepszych ballad w historii jazzu, tam coś skrajnie bluesowego. Ostatecznie - kompletny i archetypicznie gorący album hard bopowy, choć nie spełniający archetypu tanecznej melodyjności. A z drugiej strony rzeczy formalnie pociągające, szczególnie na przełomie lat 50. i 60. - niesztampowa harmoniczna eksploracja, początki spirytualizmu Coltrane'a, śmielsza technika solówek, operacje na kompozycji utworu.
Tytułowy utwór zawiera jedną z najbardziej spektakularnych solówek w historii muzyki, niezmordowaną, piekielnie szybką, inteligentnie poruszającą się w skomplikowanym i pięknym świecie progresji harmonicznych Coltrane’a. Choć wierzchnia warstwa Giant Steps może sprawiać wrażenie jedynie wirtuozerskiego popisu, słychać tu już zaczątki specyficznej duchowości saksofonisty, która będzie wyrażana później właśnie bardziej przez nawałnicę dźwięków niż przeciągłe, zamyślone nuty. Bardzo mocny jest też temat, kładący nacisk na rytmiczną siłę wyrazu. Podobnie jest w niejednoznacznym, w typowo jazzowym guście zamglonym emocjonalnie temacie Cousin Mary, utworze już mocniej osadzonym w tradycji bopu, w którym jednak Coltrane podnosi niemal do maksimum sztukę bopowego frazowania, doskonale rozkładając tony niskie i wysokie, zarządzając powtórzeniami i przetworzeniami małych wycinków swojej solówki, rozciągając emocjonalne zamglenie poza temat. Countdown to klimatycznie najbardziej bagatelny, ale jednocześnie może najbardziej progresywny kawałek na albumie – podobnie jak w Giant Steps mamy tu nienormalnie szybką, wirtuozerską solówkę Coltrane’a z wykorzystaniem jego zdobyczy harmonicznych, ale ponadto interesujące operowanie składem kwartetu – zaczyna się od solówki perkusyjnej, następnie dołącza do niej sam solista (niejako przepowiednia tego, jak będzie brzmiał jazz Coltrane’a u schyłku jego życia), następnie oszczędne, choć gęsto usiane akordy fortepianu i dopiero na koniec, gdy utwór już wygasa, dołącza kontrabas. Ciekawą strukturę ma również Spiral, uciekający od bopowego schematu temat-solówki-temat w inny sposób – a mianowicie improwizując na cyklicznie powracającym temacie. Syeeda’s Song Flute w specyficzny dla Coltrane’a sposób łączy w temacie prymitywistyczną sielskość z podniosłym spirytualizmem; zwraca uwagę świetny moment Chambersa. Mimo wielu spektakularnych solówek bank rozbija tutaj ostatecznie Naima, chyba najpiękniejsza jazzowa ballada w historii, cudownie subtelna, minimalistyczna, bez cienia wirtuozerii, a jednocześnie emanującą emocjami i atmosferą o głębi rzadko osiąganej poza muzyką poważną, potężnie nostalgicznymi, melancholijnymi i boleśnie romantycznymi, płonącymi żarem zachodzącego słońca. Przepiękne melodie, ostinato kontrabasu, ślamazarne akordy fortepianu i szum miotełek na perkusji; jedyną wadą Naimy jest to, że za szybko się kończy. Gorący album kończy się gorącym, silnie bluesowym Mr. P.C., bopem o dużej intensywności emocjonalnej w inteligentnie zaangażowanych frazach Coltrane’a i z chyba najlepszym występem Flanagana.
Jazz spłodził wiele lepszych, ambitniejszych, ciekawszych dzieł, ale sam hard bop - prawie żadnych.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz