John Carney: "Once"
Uroczy film. Prawie zawału dostałem - żyje sobie człowiek spokojnie, a tu nagle dostaje między oczy romantyzmem i bynajmniej nie pozostaje niewzruszony. Oczywiście to jest strasznie proste kino bez jakichkolwiek ambicji poza emocjonalnymi (i komercyjnymi), ale splata właśnie tyle ładnych emocji, że nie mogę ocenić go niżej. Przeurocza para bohaterów, zagrana z naturalnością zasługującą na owacje na stojąco; historia banalna, ale ładna po prostu, w sympatycznej otoczce muzycznej i z dobrym zakończeniem; wyspy brytyjskie, które są moją osobistą krainą romantyzmu; muzyka balansująca na granicy czegoś złego, ale jednak zawsze wychodząca obronną ręką; uroczy jest tu nawet irlandzki akcent i reportażowa praca kamery, dodająca jeszcze naturalności. Mam świadomość potwornej szkodliwości takich filmów; on jest z pewnego punktu widzenia zupełnie obrzydliwy i powinien zostać ocenzurowany, bo nawet jak racjonalnie odrzuci się jego paskudnie nieosiągalne w realnym życiu piękno, to w podświadomości swoje zostanie - ale jest bardzo smaczną używką. Ma pewnie sporo wad, mi natomiast przeszkadzała chyba tylko jedna: trochę za dużo scen, kiedy obraz robi za tło dla muzyki - nie była ona tak dobra, by tak często wychodzić na pierwszy plan.
6.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz