John Adams: "Harmonielehre"
Interesująca i udana próba odkurzenia tonalności i romantyzmu za pomocą połowicznie minimalistycznej muzyki, celującej w duże i wyraźne emocje, piękne klimaksy, ładne brzmienie i silnie zarysowaną harmoniczność. Nie jest najłatwiej mówić o Harmonielehre jako o całości, jako że wszystkie trzy części są znacząco odmienne, jednak układają się ostatecznie w coś spójnego i w pewien sposób zazębiają. Pierwsza i najbardziej imponująca część to popis ekstatycznej pompatyczności, doskonale pasującej do swojej inspiracji - snu kompozytora o statku wznoszącym się do nieba z zatoki San Francisco. Muzyka rozpędzona, poza jednym fragmentem nieustająca, ogarnięta przez potężnie chwytliwy, mocno zaznaczony rytm, powoli przemieszczająca się po harmoniach, trzymająca się często dość długo na jednym akordzie, wokół którego narasta migotliwa brzmieniowo otoczka smyczków i blach; fragment uspokojony jest mniej udany, ale ma swoją rację bytu - gdy powraca z klimaksem rozpędzona pompa, robi jeszcze większe wrażenie niż na początku. Druga część to przerwa na umiarkowanie udane neoromantyczne smyczkowe zawodzenie, które przeradza się jednak w bardzo udane, nieco enigmatyczne crescendo. Część finalna powraca do rozpędzonej, quasi-minimalistycznej koncepcji z pierwszej części, jednak grubą pompatyczność zastępuje lżejszymi, mistycyzującymi emocjami przekazywanymi za pomocą delikatnych instrumentów i wysokich dźwięków; pozbywa się pompatyczności, ale nie ekstatyczności. Koresponduje tym samym z pierwszą częścią, jest jakby jej mądrzejszą, pogodniejszą wersją, pozbawioną mroku, kathartyczną co nieco.
Mimo wyraźnych prób utwór Adamsa nie wywołuje we mnie tak głębokich i intensywnych emocji jak wielkie dzieła epoki, za którą spogląda, ale jest interesujący i emocjonalnie co najmniej bardzo ładny.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz