Johannes Brahms: I koncert fortepianowy
Epicki koncert fortepianowy, który bardziej przypomina po prostu symfonię z fortepianem - nie ma mowy o konkurencji fortepianu z orkiestrą, jest symbioza, współpraca, w której w dodatku solowy instrument tylko czasem nad orkiestrą dominuje. Brahms buduje swój utwór jak epicką, romantyczną, barwną opowieść raczej niż jak abstrakcyjny muzyczny zbiór form i nastrojów, niedaleko tu moim zdaniem do poematu symfonicznego. Mimo że mamy do czynienia z klasycznymi formami - sonata allegro, pieśń trzyczęściowa, rondo - za bardzo tego nie słychać, tematy i motywy są zbyt różnorodne, za mocno przekształcane i zbyt płynnie wchodzą jedne w następne. Dodać jeszcze trzeba bardzo burzliwie zmienną harmonię, balansowanie pomiędzy durami i mollami, coś co dzisiaj możemy określić jako "kinowość" tematów i dużą wyrazistość uczuć - wszystko to prowadzi do obrazu koncertu-opowieści, w której fortepian pełni rolę głównego bohatera, ale nie przebywa na ekranie bez przerwy. Opowieść ta jest bardzo wciągająca i ciężka do zapomnienia, pełna żywych, silnych uczuć.
Pierwsza część, najlepsza, już sama w sobie jest opowieścią - rozpoczyna się od dramatycznych, niemal groźnych grzmotów orkiestry, by po podróży przez mnóstwo wyrazistych, melodyjnych tematów i przeciągania liny między fortepianem i orkiestrą dojść do rejonów tryumfującego szczęścia, a na koniec pozostawić słuchacza w niepewności. W adagio fortepianu jest najwięcej - to Brahms niezwykle klimatyczny, proto-impresjonistyczny, bardzo subtelny, dostojnie nostalgiczny. Finał wprowadza sporą dawkę wirtuozerii i wpływów węgierskiej muzyki ludowej, jest najbardziej bezpośredni.
Moim zdaniem jest wręcz zbyt epicko, parę momentów mi się wręcz nie podoba, ale kilka razy więcej znakomitych przypomina mi, że to wciąż świetny koncert.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz