Jim Sheridan: "W imię ojca"
W czasach, w których autobiografię przy odrobinie szczęścia może wydać już chyba każda osoba publiczna, a na odległość mdlące żywoty i historie przenosi się na ekrany, łatwo - i chyba nawet warto - zacząć podchodzić z dużą rezerwą do wszelkich wytworów "biograficznych" i "opartych na faktach". Do tego filmu podchodziłem natomiast bez tej rezerwy, bo nie wiedziałem o nim dosłownie nic - że jednak jest to historia w dużej przynajmniej mierze z życia wzięta, zdążyłem się dość szybko domyślić w trakcie oglądania. Stanowi on dowód na to, że z autentycznych historii czerpać warto i to nawet całkiem bezpośrednio, jeśli dobrze się wybierze. Niecodzienność historii Gerarda Conlona z dodatkiem fikcyjnych poprawek dały niezwykle zajmujący i przejmujący scenariusz, który wzniósł film na wyżyny i uczynił go rozrywką wyśmienitą. Artystycznym arcydziełem nie jest: ani zdjęcia, ani aktorstwo, ani muzyka, ani dialogi nie zapadają przesadnie w pamięć (jeśli już, to tylko bardzo charakterystyczna fizjonomia Daniela Day-Lewisa), a wątek "ojcowski", z założenia najgłębszy, wypada tak sobie i sprowadza się raczej do dodatku - wszystko to jednak stoi na poziomie wystarczającym, by jako szkielet dla fabuły nie przeszkodzić jej w dostarczeniu naprawdę pierwszego sortu rozrywki i sporych emocji. Proste, ale godne kino. Przy okazji inspirujące do chociaż pobieżnego zapoznania się z tematyką sporów o Irlandię Północną, raczej obcą dla większości ludzi spoza Wysp Brytyjskich.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz