Jim Hall: "Concierto"

1975

Kiedy myślę o gitarze w jazzie, jako pierwsze nazwisko wcale nie przychodzi mi do głowy McLaughlin, Montgomery ani Reinhardt, lecz Jim Hall. Nie znaczy to, że uważam go za najlepszego jazzowego gitarzystę wszech czasów, ale znaczy dwie rzeczy: po pierwsze to, że zagrał w zespole Sonny'ego Rollinsa ważną rolę na najważniejszym (bo pierwszym i bo znakomitym) albumie jazzowym, jaki w życiu usłyszałem, a po drugie to, że jest dla mnie najbardziej jazzowym jazzowym gitarzystą wszech czasów. Jim Hall ani nie próbował grać na gitarze tego samego co saksofoniści i trębacze, ani nie rozumiał gitary jako łącznika jazzu z rockiem jak McLaughlin - grał w swoim unikalnym stylu, skrajnie silnie wpisującym się w esencję jazzowej atmosfery, ale też zupełnie oryginalnym i tę esencję rozszerzającym. Balansował pomiędzy harmonią a melodią, budował obie bardzo subtelnie i klimatycznie, prezentował wirtuozerię bardzo spokojną i bazującą na czymś innym niż szybkość, miał też unikalne, lekko zelektryzowane brzmienie.

Concierto to podobno najlepszy album, jaki poprowadził sam - bardzo możliwe. Poza silnie wyeksponowanymi walorami gry samego lidera warto tu zwrócić uwagę na bardzo ciekawy skład: Hall złagodził atmosferę saksofonem Paula Desmonda, zapewnił sobie bogaty, tłusty, inteligentny bas zatrudniając Rona Cartera, ale przede wszystkim wyciągnął zza światów Cheta Bakera, który mimo długich lat zmagań z narkotykami i braku gry rozniósł tę płytę potężnym sentymentalnym uczuciem.

Daniem głównym jest druga jazzowa wersja Concierto de Aranjuez - zupełnie inna i zdecydowanie mniej imponująca niż fantastyczna wersja Milesa Davisa i Gila Evansa, ale wciąż świetna i lepsza niż klasyczny oryginał Rodrigo. Samego Concierto jest tu zresztą nie aż tak dużo - służy głównie za temat, tyle że rozwlekły, zaprezentowany na jazzową modłę na początku i na końcu, rozlewający się poprzez wszystkie instrumenty, ale zwłaszcza gitarę, trąbkę i bas. W środku pozostaje trochę hispanizującej harmonii, ale są tam przede wszystkim rozwlekłe, swobodne, niespieszne solówki członków zespołu. Inaczej niż u Milesa, który wraz z całą orkiestrą budował skomplikowany, intensywny system napięć, melancholii, tęsknot i metafizycznych klimaksów, tutaj atmosfera jest luźniejsza, a emocje mniej skonkretyzowane, całość jest bardziej jamowa i rozlana. 

Pierwsza strona albumu nie jest bynajmniej jeno bagatelnym wstępem, sama w sobie zasługuje na uwagę. You'd Be So Nice To Come Home To to "cool bop" - jednocześnie dość szybki, energiczny, intensywny bop o silnie zaznaczonej bluesowej strukturze harmonicznej, ale poprzez zwiewność i delikatność solówek ma w sobie niestandardowy dla bopu spokój. Nie ma tu solówki, która nie byłaby godna uwagi, poza dwiema głównymi gwiazdami wieczoru świetnie prezentuje się zwłaszcza Roland Hanna. Krótki Two's Blues to kompaktowy popis sentymentalnej, zamyślonej, melancholijnej gry Bakera z subtelnie progresywną, nienarzucająco się wirtuozerską akordową solówką gitarzysty. W The Answer Is Yes, przyspieszonej balladzie, urzeka piękny sentymentalny temat grany przez Bakera i gra Bakera również w środku utworu - dokładna, uczuciowa, smutna, inteligentna, spokojna.

Nie ma tu zupełnie nic odkrywczego jak na 1975 rok, a nawet 10 lat wcześniej nie byłby to album progresywny. Mimo to brzmi bardzo świeżo - ale mam wrażenie, że każdy album z Hallem na gitarze będzie tak brzmiał. Ponadczasowość to jeden ze składników jego stylu, o którym jeszcze nie wspomniałem.


8.0/10

Komentarze