Jean-Luc Godard: "Do utraty tchu"

1960

Nowa fala w kinie, nie tylko francuska, przyniosła ze sobą przede wszystkim oswobodzenie - w dużym uproszczeniu można powiedzieć, że oswobodzenie z okowów fabularności i klasycznej narracji. I również gdy myślę o "Do utraty tchu" Godarda, pierwsza przychodzi mi do głowy swoboda. Swobodna, idiotyczna z punktu widzenia kina klasycznego, luźna i zwiewna jest fabuła, która robi sobie żarty z co najmniej dwóch gatunków, kryminału i romansu (w przypadku tego drugiego tylko częściowo, bo niektóre sceny z Michelem i Patricią mają pewną moc nieprześmiewczą). Swobodny jest obraz, przede wszystkim montaż - impulsywny, przyśpieszający akcję o ułamki sekund, minuty, godziny - jak sobie akurat zapragnie. Swobodny - luzacki - w końcu jest i główny bohater, robiący to, na co tylko ma ochotę, kierujący się raczej szczątkową logiką w swoich poczynaniach - i bardzo swobodnie zagrał go bardzo dobry Belmondo. Cały ten film jest jednym wielkim wyrazem idei nurtu, pod który położył podwaliny (ale nie wyraża jej na siłę), przez co byłbym skłonny nazwać go najbardziej esencjonalnym dziełem francuskiej nowej fali. No i bardzo dobrze się go ogląda, tak swobodnie.


7.0/10

Komentarze