Janelle Monáe: "The ArchAndroid"

2010

Nie sposób nie docenić ambicji stworzenia monumentalnego stylistycznego kolażu, przebiegającego przez najrozmaitsze nurty głównie czarnej muzyki (rhytm & blues, funk, soul, gospel, hip-hop, disco, muzyka latynoamerykańska, pop, rock - a to tylko największe oczywistości, które tu pobrzmiewają) i w dużej mierze sukcesu tego zamierzenia. Janelle Monáe bardzo zwinnie czerpie z wielorakich źródeł, imituje, miksuje - i scala. Mimo bardzo dużego zróżnicowania stylistycznego album, zgodnie z zamierzeniem, dość mocno trzyma się swojego koncepcyjnego rdzenia i rzeczywiście przypomina dwie wielkie suity niż garść wrzuconych mniej lub bardziej przypadkiem piosenek.

Z drugiej strony tak czysto muzycznie to efekt już przesadnie ekscytujący nie jest, co zresztą za bardzo nie może dziwić - wszystkie gatunki murzyńskiej muzyki poza jazzem (którego tu praktycznie nie ma mimo przesadzonych zapowiedzi) to nie są zbyt ambitne zjawiska, nawet jeśli zdarzali się bardzo sporadycznie wykonawcy, którzy nadawali im kierunek względnie ambitny. Taka horda muzyków i druga taka inżynierów dźwięku, tyle czasu poświęconego na nagrania, taki spójny, koncepcyjny zamysł, a wciąż bardziej imponuje mi tak wiele kwartetów jazzowych, które w parę godzin z pomocą jednego dźwiękowca nagrały pięć kawałków niepowiązanych nicią wspólnej koncepcji. The ArchAndroid to album bardzo interesujący dla historyka muzyki rozrywkowej, ale w oderwaniu od nawiązań to nic bardzo ciekawego tu się nie dzieje.

Ale dzieje się za to wiele rzeczy bardzo przyjemnych. Praktycznie całość jest udana, poza ewentualnie orkiestrowymi uwerturami, trochę niepoważnymi. A więc szesnaście najzupełniej pozytywnych kawałków - nie byle co. W tym jednak tylko sześć spostrzegłem zasługujących na większą uwagę. Szczególnie podoba mi się ciąg trzech pierwszych, nieprzedzielonych niczym, płynnie łączących się piosenek - Dance or Die, Faster i Locked Inside. Świetnie się ich słucha, przede wszystkim dzięki rytmowi, który najwięcej zawdzięcza funkowemu basowi, znakomitej funkowej gitarze i silnej synkopie perkusji. Ale są tu również błyskotliwe, chwytliwe melodie i zgrabna, zróżnicowana aranżacja brzmieniowa. Suita II odżywa jeszcze mocniej na samym końcu - Mushrooms & Roses to kołyszący utwór z kojącą melodią i dość porywającymi, choć prostymi gitarowymi riffami i udanym wykorzystaniem smyczków. W Suicie III warte uwagi są Make the Bus, zawdzięczające chyba bardzo, ale to bardzo wiele Bowiemu z późnych lat 70., i Wondaland z melodią o nieodpartym uroku.


6.5/10

Komentarze