Jane Campion: "Fortepian"
Dziwny film. Pierwsze czterdzieści minut zapowiada katastrofę, być może jeden z najbardziej pretensjonalnych filmów w historii ludzkości. Obrazuje to, o czym się myśli na dźwięk "romans wiktoriański z niemą pianistką w roli głównej". Cliché cliché pogania, odtwórczyni głównej roli zdaje się mieć przygotowaną jedną minę na zaplanowane dwie godziny (poza momentem gdy dosiada fortepianu i się uśmiecha, chociaż - oczywiście - gra w skali molowej), mamy denerwujące dziecko, narrację banalną niczym pod dziecięcą publiczność, nudziarstwo i dwie archetypiczne postacie męskie (jeden myśli tylko o jednym, a drugi o wszystkim poza potrzebami kobiety, na dzień dobry sprzedaje jej ukochany instrument za kawałek ziemi i nie jest w stanie pojąć, czemu pianistka bez fortepianu gra na sucho na stole, wiążąc to z chorobą psychiczną - rany gościa). Sporo tego i trochę zostaje na potem, ale w pewnym momencie albo przełamana jakimiś ciekawszymi wydarzeniami linia fabularna pozwala przymknąć oko na wiele tych usterek, albo niczym za dotknięciem różdżki czarodziejskiej od pewnego konkretnego momentu po prostu one znikają albo bardzo się kurczą, wszystko robi się subtelniejsze, a postacie nabierają zaskakującej głębi. W każdym razie pozostałe osiemdziesiąt minut ogląda się albo znośnie, albo solidnie, albo nawet nieźle, a najbardziej przeszkadza już tylko pierwsze wrażenie, które niestety boleśnie pozostaje. Nawet główna bohaterka zagrała chyba raz coś w skali durowej, co przyjmuje się z dużym zaskoczeniem. Byłby to całkiem solidny albo i niezły romans, ale jedna trzecia filmu to jednak dużo, a tyle nadaje się do piekła. Ostatecznie w miarę solidny film.
5.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz