Jan Johansson: "Jazz på svenska"
Jazz jedyny w swoim rodzaju. Jan Johansson trafił w dziesiątkę koncepcją tego albumu - melodie zaczerpnięte ze szwedzkiego folku, przerobione na skrajnie kameralny, intymny jazz na fortepian i kontrabas, kontrabas zresztą mimo braku innych rywali prawie nigdy nie wychodzący na pierwszy plan, pełniący rolę szkieletu, bez którego gra lidera mogłaby brzmieć umiarkowanie jazzowo. Ten pomysł dał życie fascynującemu brzmieniu, pełnemu ogromnej, nieskończonej przestrzeni i atmosfery, która nigdy nie zostanie powtórzona, dopóki ktoś nie zdecyduje się jeszcze raz połączyć minimalistycznego jazzu ze skandynawskim folkiem, a i pewnie wtedy nie wyszłoby to tak pięknie, to by było za proste. Atmosfera to słowo-klucz do "Jazzu po szwedzku", jest wszechogarniająca i absolutnie nadrzędna. Melancholijna, nostalgiczna, przepiękna, jesienno-zimowa, tajemnicza, deszczowa, nokturnalna, pochmurna, ciepło-zimna, zagarniająca przestrzeń.
Visa från Utanmyra jest tu najpopularniejszym utworem i również moim ulubionym. Wspaniały temat, wspaniała, subtelna obróbka tego tematu i wciągające arpeggio dają utwór chwytliwy, przepełniony delikatnością i miażdżącą atmosferą. Drugim do wyróżnienia jest Visa från Rättvik z kolejnym absolutnie urzekającym tematem, takim zupełnie typowo folkowym i wyciągającym z folku to, co najlepsze. Następnie Polska från Medelpad, jeden z najpiękniejszych wyrazów nostalgii. Warto zwrócić uwagę na Vallåt från Jämtland, kawałek, który pokazuje, że bez pizzicato Riedela ten album mógłby nie chcieć dać się zakwalifikować do jazzu - tutaj kontrabasista gra arco i od razu całość przypomina raczej kameralną muzykę klasyczną, stosunkowo uproszczoną, ale nie mniej piękną i wysublimowaną.
Pozostałe utwory już się tak nie wyróżniają, ale wszystkie bardzo konsekwentnie trzymają się przyjętej konwencji i nienagannie sprawdzają jako budulec całego dzieła. Jeśli można się do czegoś przyczepić, to do trochę kiepskiego rozłożenia sił - prawie każdy utwór z pierwszej strony płyty jest lepszy od prawie każdego utworu z drugiej strony.
Od strony formalnej nie jest to jakaś muzyka gigantów, jasne; raczej nie wpędzi nikogo w duchowy trans i jak na jazz jest właściwie zupełnie nieskomplikowana - Johansson trzyma się dość mocno folkowych tematów, nie ucieka w radykalne improwizacje, a jego towarzysz to już w ogóle jest ostoją spokoju i prostoty. A jednak w tej prostocie, w tym minimalizmie właściwie tkwi być może potęga tego albumu. Wspaniała to muzyka, jest w niej coś magicznego i od strony atmosfery to zwyczajnie jeden z najlepszych albumów, jakie słyszałem. Ożywia we mnie co najmniej kilka różnych wspomnień, przy czym większość z nich pochodzi jeszcze z czasów, kiedy nawet nie wiedziałem o jego istnieniu (ciekawa sprawa, bo z jednym z moich wspomnień ta muzyka wydaje się doprawdy tak związana, jakby mu bezpośrednio towarzyszyła). I pobudza moją wyobraźnię z rzadko spotykaną intensywnością, każąc wyobrażać sobie najczęściej puste, spokojne, rozległe przestrzenie.
W bardzo szczegółowej historii jazzu, którą czytałem, a która wspomniała o praktycznie każdym jazzmanie, którego ja bym w historii jazzu umieścił, nie było ani słowa tylko o Janie Johanssonie. RYM wydaje się jedynym miejscem, które przyznaje mu popularność i uznanie. Ta enigmatyczność świetnego, a jednak jakby wyklętego z kanonu gatunku albumu, pięknie koresponduje z charakterem tej muzyki.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz