James Brown: "Live at the Apollo"
Nie łapię fenomenu. Cały ten album wygląda następująco: bezbarwni instrumentaliści grają przewidywalne, zapętlane takty, a na ich tle jęczy sobie James Brown - jęczy całkiem przyjemnie i nastrojowo, ale rzadko na tyle ciekawie, żeby wynagrodzić banalne struktury muzyczne, jakie cechują każdy jeden utwór; wszystko to oprawione irytującymi piskami publiczności i raczej słabą jakością nagrania. Tak jak mówię, głos i styl wokalny Browna sprawiają, że jest tu czego słuchać, a w połączeniu z podkładem muzycznym tworzy się nawet pewien klimat (w I Don't Mind zwłaszcza). Jak całkiem nieźle zdaje to egzamin w pierwszych kilku krótkich utworach, tak już na Lost Someone, zajmującym 1/3 albumu instrumentalnym kopiuj+wklej, zaczyna się walka z najzwyczajniejszą nudą. Medley jak to medley, na pewien sposób walczy z monotonią, ale z kolei poszatkowanie zabija klimat.
Ja się nad Jamesem Brownem pastwić nie zamierzam, bo wiem, jak karkołomnym zadaniem jest próba znalezienia czegokolwiek naprawdę ciekawego w muzyce rozrywkowej sprzed 1965 roku, a kiedy już poszła ona do przodu, pokazał w latach siedemdziesiątych, że potrafi nagrywać bardzo dobry funk, jak chociażby na The Payback. Popularność i uznanie dla koncertu z Apollo to natomiast dziwne zjawisko. Tu jest więcej show niż muzyki.
5.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz