Jaco Van Dormael: "Mr. Nobody"
Choćbym się wytężał do niemożliwości, nie będę w stanie spojrzeć na ten obraz w pełni trzeźwo i bez autobiograficznych odwołań. Tak mi się życie potoczyło, że z żadnym innym filmem nigdy nie byłem i już raczej nie będę tak emocjonalnie związany. Uprzedzić więc muszę, że gdybym zobaczył go po raz pierwszy dopiero dziś, ocena mogłaby być nieco niższa, a podejście do niego zupełnie inne. Wyjaśnia to też, czemu poświęcam tyle słów filmowi, który nie bez powodu przeszedł przez historię kina prawie bez echa.
Obejrzałem go w takim okresie życia, że zawsze był dla mnie opowieścią o miłości, a otoczka science-fiction i filozofii pozostawała właśnie otoczką, formą opowieści. Po obejrzeniu go po raz szósty nie jestem zresztą w stanie zmienić zdania, wciąż widzę tu miłość na pierwszym planie, i to tę miłość do nieprzyzwoitości romantyczną, odrealnioną, typowo nastoletnią. Popchnął mnie był do pewnych czynów śmiałych, a następnie wprost zainspirował do napisania powieści, poprzez którą rozprawiłem się właśnie z werterycznym okresem mojego żywota (a której jakości nie wstydzę się dzisiaj tylko dlatego, że miałem zdecydowanie za mało lat na pisanie powieści). Jego przekaz emocjonalny ugodził mnie prosto w serce i po tych wszystkich latach wciąż co najmniej muska, mimo że niezmiernie naiwnie przenosi nastoletnie dzikości serc w dorosłe życie. Trzeba sobie wszak pozwolić na trochę luzu.
Do rzeczy - po czasie wciąż biorę go za bardzo przyjemny film, aczkolwiek nie obyło się bez bolesnych rozprawień. Jego główną wadą jest, jak podejrzewałem, szeroko zakrojone scenopisarskie efekciarstwo (w szczegółach raczej niż w kwestiach dużych) i wiążące się z nim nie takie łagodne dawki pretensjonalności i naiwności. Gadka naukowo-filozoficzna z kolei niebezpiecznie balansuje na granicy popularnonaukowej sympatyczności i denerwujących prób pozowania na coś głębszego i bardziej skomplikowanego niż w rzeczywistości. Poza tym jednak nie mam zastrzeżeń, a i to wszystko jest do przeżycia. Za pierwszym razem zupełnie mnie zdobyła mimo wszystko niestandardowa kompozycja i narracja filmu (fakt, że niedługo potem odkryłem, że pan David Lynch robi takie rzeczy od kilkudziesięciu lat i lepiej mu to wychodzi), która zrobiła mi papkę z mózgu. Dziś wszystko jest już dla mnie jasne, ale po szóstym obejrzeniu to sobie mogę (jeszcze trochę autobiografii - dodatkową wartością filmu była przyjemność płynąca ze stopniowego odkrywania jego kart wraz z kolejnymi seansami; trzy razy poszedłem nań do kina, co było dla mnie już wówczas ewenementem). Tak czy inaczej dalej podoba mi się ten styl. Podobnie wciąż pozytywnie oceniam barokowe zdjęcia z cukierkową estetyką, choć jak kiedyś budziły we mnie zachwyt, tak teraz są tylko bardzo ładne. I wciąż uważam dobór utworów muzycznych za bardzo trafny, zaś motywy skomponowane na wyłączność tego filmu za urzekająco piękne. I wciąż Diane Kruger jest urocza jak mało aktorek dzisiaj. I wciąż emocje.
Obowiązkowa pozycja dla każdego szesnasto-dziewiętnastolatka!
6.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz