Ingmar Bergman: "Szepty i krzyki"
Bergman zrzuca szatę monochromatyzmu i nie tyle przywdziewa kolor, co zanurza się w nim i pławi z rozkoszą. Jeden z najbardziej malarskich filmów wszech czasów, wyprzedzający o prawie dekadę pierwszy pełnometrażowy film najbardziej malarskiego reżysera wszech czasów, Petera Greenawaya. Esencją filmu jest wspaniała gra barwą w wykonaniu Bergmana i Nykvista (który niesamowicie odnalazł się w świecie chromów, musząc odstawić na dalszy plan swój ukochany światłocień), a konkretnie gra kombinacjami czerwieni, bieli i czerni (tak bardzo "Judyta..." Caravaggia), podparta jeszcze boskimi kompozycjami kadrów (również inspirowanych malarstwem), nierzadko niesztampowym montażem i w końcu znakomitym aktorstwem, wspaniałą plejadą twarzy - błyszczą nie tylko trzy wielkie muzy Bergmana, Ullmann, Thulin i Andersson, ale i dwaj panowie są znakomici w oddaniu chłodu, dystansu, egoizmu i cynizmu. Nie ma tu takiej transcendencji jak w "Personie", ale aspekt kinematograficzny sprawia, że nawet gdyby film był zupełnie o niczym, patrzyłoby się nań bardzo ciekawie. A jeszcze mamy dramat, jeden z najlepszych Bergmana, bo opowiedziany nielinearnie, nie wprost, niedopowiedziany, ekspresjonistyczny właściwie, nawołujący do samodzielnej refleksji, inspirujący. Bergman rzuca tematy - cierpienie fizyczne i psychiczne, toksyny w relacjach międzyludzkich, pokora, słabość i siła, obojętność i cynizm - i trochę się nimi zajmuje, ale bardziej każe się nimi zająć widzowi, a zajęcie to przeżyciem jest niemałym.
Ścisła czołówka dzieł wielkiego Szweda, kiedyś tego nie dostrzegałem; mogło mi mocno pomóc dokształcenie się w temacie malarstwa.
9.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz