Ingmar Bergman: "Siódma pieczęć"

Znalezione obrazy dla zapytania det sjunde inseglet1957

"Siódma pieczęć" na zawsze pozostanie jednym z najważniejszych filmów mojego życia. Niewiele dzieł w równym udziale ukształtowało mój gust, moje oczekiwania co do kina i w ogóle pasję do tej gałęzi sztuki. Tym bardziej ucieszyło mnie, że po tylu długich i burzliwych latach nie robi na mnie mniejszego wrażenia niż kiedyś; że z setek filmów, z jakimi zapoznałem się od tamtej pory, dosłownie jeno kilka zdobywa mnie bardziej. Nie nastąpiło bolesne rozczarowanie, a nawet dostrzegłem tu jeszcze więcej.

Co kiedyś jakoś mnie nie obeszło, to przede wszystkim nieprawdopodobny, mistyczny autentyzm średniowiecza, jaki tu się dokonuje. Bergman i Gunnar Fischer (swoją drogą Ingmar bez Nykvista wcale nie jest mniejszy, co może się wydać dość zaskakujące) odnaleźli się w wiekach średnich jak madonny na obrazach Cimabuego. Rekwizyty, tematyka, charakteryzacja, specyficzne aktorstwo, skrypt, muzyka i przede wszystkim zdjęcia, światło i cień - suma tych suchych elementów dała coś historycznie metafizycznego. Więź tego filmu z autentyczną historią jest przepotężna. Ja w każdym razie w mrocznych od cienia zdjęciach tego filmu ją czuję, przenoszę się w czasie, spostrzegam nagle, jak zatętniły krwią historii te wszystkie anonimowe krucyfiksy, tryptyki i madonny z tamtych mrocznych czasów, które dziś możemy podziwiać w muzeach.

No a poza tym wiadomo - gdyby w średniowieczu istniały symfonie, można by "Siódmą pieczęć" nazwać monumentalną symfonią na temat zwątpienia w boga i strachu przed pustką po śmierci. Treść tego filmu nie jest za trudna, nie jest też przekazana w sposób trudny (co prawda - na szczęście - zostawia sporo pola do interpretacji po bokach, ale z najważniejszymi metaforami łatwo się rozprawić), natomiast po pierwsze nie jest banalna, a po drugie oblana rozkoszną formą. Zacząć wypada od tego, że strzałem w dziesiątkę jest osadzenie tego traktatu w czasach największej dominacji chrześcijaństwa - wzmacnia to wymowę, otłuszcza ją. A potem już po kolei - podniosła, bolesna, świetlista mimika von Sydowa i również poważna i bolesna (w przerwach od komizmu, oczywiście), ale ciemna, brutalna mimika Björnstranda, wspaniałe dialogi (nieskomplikowane, ale po prostu pięknie napisane i trafiające w sedno) - zawsze mam ciarki, oglądając dialog ze śmiercią w konfesjonale (podniosłe, naznaczone czymś ostatecznym i niezwykle ważnym brzmienie języka szwedzkiego jeszcze podkręca śrubę), smaczne mieszanie sacrum i profanum, nieba i ziemi, świata boskiego i ludzkiego. Symboliczne, wyraziste postacie. Lęk i smutek, ale i pocieszenie, nadzieja.

Technicznie, wizualnie, jak wspomniałem, jest to fenomenalne arcydzieło. Niektóre zdjęcia z iście średniowieczną, ostrą grą światłocieniową zostawiają szczękę na podłodze. Aktorstwo nieustannie z nimi współpracuje, użyczając kamerze szerokiej palety uczuć i emocji, jakie rysują się na twarzach aktorów. Wyjątkowo jak na film Bergmana nie błyszczą jakoś wybitnie panie, a przede wszystkim duet von Sydowa i Björnstranda (ten drugi bezapelacyjnie zgarnia złoty medal w tych zawodach). 

Muszę jeszcze dodać, że to jedna z moich ulubionych komedii. Björnstrand, jak trzeba, jest wyśmienitym aktorem komediowym; niezwykle uniwersalny artysta.

Jest trochę fragmentów spokojniejszych, które dają wytchnąć od zachwytu, no i tak jako całość jeszcze nie robi na mnie wrażenia tego samego rzędu, co wybitnie niewielka liczba innych filmów, ale wspaniałe to dzieło. Moim zdaniem w momencie ukazania się w kinach "Siódma pieczęć" była najlepszym filmem w historii.


9.5/10

Komentarze