Ingmar Bergman: "Persona"
Od czego tu w ogóle zacząć?
Esencją filmu jest egzystencjalna i psychologiczna zarazem gra reżysera, dość zawiła, dość tajemnicza jak na tę postać. Treści Bergmana są zwykle głębokie, ale przy tym zazwyczaj stosunkowo klarownie przekazane - nawet jeśli przez większą część filmu widz jest wodzony po manowcach, często pod koniec dostaje dla ułatwienia wyraźną konkluzję i może na temat przekazu stwierdzić coś prawie na pewno. Tutaj natomiast jest w pewnym stopniu na odwrót; treść początkowo łatwa do pojęcia (genialny niby-monolog pani doktor) stopniowo wylatuje z rąk i na końcu wszystkie tezy są obarczone pewnym ryzykiem, a chyba najmniej ryzykowna jest ta, że wiele jest poprawnych. A co najwspanialsze, wiele jest fascynujących. Dla mnie, po tych kilku obejrzeniach na przestrzeni kilku lat, "Persona" to przede wszystkim mroczna dysputa nad istnieniem, nad ego, nad maskami, które przybiera. Wielki znak zapytania, czy indywidualny człowiek, jako określona, wolna, bezwzględna od otoczenia jednostka w ogóle istnieje, czy też wszystkie jego twarze, nawet ta, którą przybiera w samotności, są tylko maskami, pod którymi nie kryje się nic autentycznego, nic niezmiennego. Znak zapytania, ale mocno nachylony w stronę odpowiedzi, że ta druga opcja ma w sobie co najmniej dużo prawdy, jeżeli już nie całą. Lubię też myśleć, że Alma i Elisabet to jedna osoba, a wszystkie oglądane wydarzenia to wizualna metafora rozgrywki, jaka odbywa się w jej umyśle, zwłaszcza że nawet w niektórych pozornie zupełnie realistycznych scenach panuje podskórna nieco, ale wyraźna atmosfera odrealnienia, wywołana przez muzykę, scenografię, oświetlenie. To studium egzystencjalne posiada mnóstwo odnóg od rejonów filozoficznych - zwłaszcza wątki psychologiczne (poza poszukiwaniem samego siebie jest też miejsce na prostsze poszukiwanie szczęścia lub czegokolwiek, co by je przypominało, bez względu na autentyczność samego siebie; szczypta seksualnej psychoanalizy również jest nie do przegapienia), ale też (a być może przede wszystkim, o czym świadczy klamra) artystycznych (kilkukrotne porównanie życia do teatru i wszystko, co z niego wynika).
Poza powyższym, co wchodzi w zakres tzw. dramatu, choć zdecydowanie za małe jest to słowo na ów film, możemy śmiało mówić o bardzo specyficznym thrillerze, który nazwałbym thrillerem egzystencjalnym. Dzięki wyśmienitej współpracy chłodnych, ezoterycznych, trochę abstrakcyjnych zdjęć, wywołujących wręcz aurę fatum, z zupełnie niewygodną, paranoiczną i obłąkańczą, atonalną muzyką modernistyczną (lekko ciągnącą nawet w stronę free jazzu), uzyskano atmosferę lęku nie tylko pod postacią suspensu (choć również), a przede wszystkim lęku przed istnieniem. Atmosferę cudownie gęstą i porażającą.
Nykvist być może przeszedł samego siebie. Jego zdjęcia nie tylko są perfekcyjne i stanowią niespotykaną, a genialną mieszankę subtelności z patosem (niebywałe oświetlenie i kadrowanie), ale przenikają do treści filmu, pomagają Bergmanowi uzyskać odpowiednią atmosferę i wypowiedzieć swoje myśli; bez tej pracy dzieło straciłoby nie tylko na formie, ale i treści, właściwie mogłoby przepaść. Nykvist nie tylko popisał się w głównej części filmu, ale i razem z reżyserem stworzył najlepsze otwarcie filmu, jakie widziałem. Długi, impresjonistyczny, niepokojący, a właściwie straszny wstęp zwykłem sobie kiedyś odtwarzać wielokrotnie niczym dobry utwór muzyczny.
Para Andersson i Ullmann jest zabójcza. Znakomicie oddają uczucia, emocje i ich brak. Na ich twarzach dzieje się tak wiele, że niezwykle trudno jest nadążyć za filmem w trakcie długich i nieprzerwanych dialogów, bo trzeba jednocześnie skupiać się na dwóch konwersacjach, słyszanej (a raczej czytanej, jeśli się nie umie szwedzkiego, co sprawy oczywiście nie ułatwia) i widzianej. A tu by się jeszcze chciało trochę pokontemplować ich naturalną urodę.
Absolutne mistrzostwo Ingmara Bergmana, Svena Nykvista, Liv Ullmann i Bibi Andersson. Kino na swoich szczytach, a może jeszcze wyżej.
10/10
Komentarze
Prześlij komentarz