Ingmar Bergman: "Jesienna sonata"
"Jesienna sonata" może być najciekawszym i najbliższym życia powszedniego dramatem rodzinno-psychologicznym Bergmana. Albo i w ogóle kogokolwiek. W największym skrócie jest to studium tego, jak przekazywany z pokolenia na pokolenie brak czułości i paru okolicznych atrybutów rujnuje życie osobom w ten ciężki do powstrzymania proces uwikłanym, jak i wszystkim w pobliżu tych osób (bo mamy tu nie tylko dramat matki i córki, ale i męża tej drugiej). Doskonały skrypt i spektakularna, olśniewająca gra Ingrid Bergman i Liv Ullmann sprawiają, że mało filmów upływa równie szybko. Jestem natomiast daleki od satysfakcji z artystycznego punktu widzenia. Parę świetnych zbliżeń, nieźle skomponowanych i oświetlonych kadrów oraz garść genialnych zestawień twarzy głównych bohaterek to oczywiście więcej, niż może zaoferować znaczna większość reżyserów tego świata, jednak od twórcy niedopowiedzianych słownie wizualnych arcydzieł rzędu "Persony" i "Szeptów i krzyków" wymagam więcej. Wydawałoby się, że z wiekiem tak genialny reżyser powinien odchodzić od słów na rzecz obrazu, o dziwo stało się tu odwrotnie, chociaż w pewnej mierze jest to usprawiedliwione - rozwlekły skrypt pozwala się wyszaleć aktorkom. Warto też podkreślić domową, choć na bardzo smutny sposób, atmosferę typowego Bergmanowskiego kammerspielu.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz