Ingmar Bergman: "Jak w zwierciadle"
Jeden z najcięższych, najzimniejszych filmów Bergmana mimo dość wątłego promyka nadziei na samym końcu. Reżyser zanurza widza w kameralnym, ale okropnym świecie, kompilującym na małej wyspie i w małej rodzinie całą paletę strasznych rzeczy, od choroby psychicznej i lęku przed milczeniem Boga (Karin), przez mękę nieudanego związku i obserwację rozpadu ukochanej osoby (Martin), po problemy z odczuwaniem uczuć i kryzys tożsamości (David). Ostatecznie zmierza najmocniej w kierunku tematu wiary i prób radzenia sobie członków rodziny z niespełnionymi oczekiwaniami wobec koncepcji Boga - Karin go znajduje, ale jako potwora; jej ojciec w desperacji szuka go w świecie uczuć. Szkoda trochę, że scenariusz nie skupił się mocniej na portrecie psychologicznym ojca rodziny, dla mnie najciekawszym i oczywiście najlepiej odegranym przez znakomitego Gunnara Björnstranda (Harriet Andersson bardzo stara się być gwiazdą numer jeden, ale mimo bardzo dobrego występu nie mogła nią zostać). Treść wydaje mi się tu mocno porozrzucana, problem Boga może sobie być naczelny, ale zanim dochodzimy do finału, odbywa się wiele ciekawych dyskusji na inne tematy, wiele innych tragedii. To film raczej o człowieku niż o Bogu. Nie trzeba też doszukiwać się tu spójnego, konkretnego przesłania - można chłonąć dialogi wybiórczo wraz z klaustrofobiczną, przejmująco zimną atmosferą. I rozkoszować się zdjęciami Svena Nykvista, nawet jeśli daleko im do tego, co osiągnie chociażby w "Personie".
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz