Ingmar Bergman: "Goście Wieczerzy Pańskiej"
Niegdyś, w okresie zachłyśnięcia się ambitnym kinem, w tym zwłaszcza kinem treści, był to jeden z kilku moich ulubionych filmów i długimi latami utrzymywał najwyższą ocenę. Trochę zmieniło mi się podejście do kina od tamtego czasu i by film zasłużył na tak wysoką notę, musi mnie zgniatać niekoniecznie treściowo, za to koniecznie formalnie, a w tym drugim aspekcie "Goście..." kłaniają się w pas "Siódmej pieczęci" czy "Personie". Kłaniają, ale większość filmów i tak musi pokłonić się im. Paleta artystycznych środków wyrazu jest tu skromna i ascetyczna, ale ciężko sobie wyobrazić w tym filmie inną. Forma koresponduje ściśle symbolicznie z treścią. Ascetyczne zdjęcia, często piękne, bardzo rzadko spektakularne, zawsze chłodne; minimalistyczne lokacje, przejmujące pustką, chłodem, ciszą, obsypane śniegiem, śmiertelnie spokojne. Wszystko doskonale oddaje nastrój świata przedstawionego i stan ducha jego bohaterów - pogrążonych w depresji, zawiedzionych miłością do Boga i do człowieka, zagubionych, rozpaczliwie szukających resztek nadziei, samotnych. Nie ma drugiego tak przejmującego zimnem filmu. "Goście Wieczerzy Pańskiej" to dość lakoniczne, ale celne, ostateczne rozprawienie się Bergmana z problemem milczenia Boga, studium nieuniknionej utraty wiary w obliczu wszechobecnych śmierci i cierpienia, ale również swobodny wgląd w sferę uczuciową dość reprezentatywnego dwojga bohaterów. Nie jest to nie wiadomo jak złożona rzecz (wydawała mi się taka, gdy byłem nastolatkiem), ale to raczej dobrze niż źle - oszczędność na wszystkich płaszczyznach wychodzi temu filmowi na dobre. Aha, i jest tu jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza rola Gunnara Björnstranda, wybitne aktorstwo, w którym każde drgnienie nerwu twarzy, każdy najmniejszy ruch ciała jest w pełni celowy i ma znaczenie. Stwarza doskonały portret opuszczonego przez Boga, zgorzkniałego, bezradnego egoisty, którego świat runął po śmierci jedynej liczącej się osoby.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz