Hector Berlioz: Requiem "Grande Messe des morts"

1837 / Op. 5 / wykonanie: Boston Symphony Orchestra, Charles Munch, 2005

Mam pewien niedosyt, ale to piękny utwór, który działa bardzo dobrze jako muzyka po prostu i jako msza żałobna (jako msza może nawet lepiej). Raczej nie spodziewałbym się tego po Berliozie, burzliwym romantyku z tendencją do biczowania słuchacza potęgą szaleńczo gigantycznych orkiestr, w dodatku podobno człowieku niezbyt religijnym, ale naprawdę świetnie zrozumiał ten gatunek. Orkiestra i chór tu użyte są oczywiście gigantyczne, ale użyte z umiarem i subtelnością godną sakralnej atmosfery. Requiem owo jest monumentalne, dostojne, patetyczne, poważne, ale ani krzty w tym pretensjonalności, przesady, karnawału. Są tu oczywiście momenty bardzo masywne, ale nawet one są wyśmienicie wysubtelnione, natomiast co ważne Berlioz nie każe nam wysłuchiwać patosu zbyt dużo, zgrabnie przeplata go fragmentami refleksyjnymi, niemal mistycznymi (zwróćmy choćby uwagę na Quaerens me, śpiewane a cappella). I co równie ważne, jedne w drugie przechodzą bardzo delikatnie, subtelnie, bez fajerwerków, jak to się dzieje w "Symfonii fantastycznej". Tam było to na miejscu, a tutaj umiarkowanie pozwala uzyskać smutek bez płaczliwości, nabożną wzniosłość i dostojność bez błyskotek, czyli requiem godne pochwały.

Mój problem z tym utworem, problem z którego bierze się wspomniany niedosyt, jest taki, że posuwa się to dzieło za wolno do przodu vel jest za długie vel jest zbyt rozrzedzone. Jest tu sporo fragmentów, które uwielbiam - jak choćby monumentalne fanfary blaszaków w drugiej części, potężne chóry Rex tremendae, a nade wszystko całe Sanctus, prawdziwe arcydzieło muzyki sakralnej, epatujące niebiańską atmosferą - ale pomiędzy nimi zdarzają się spore połacie takich, które mi się tylko podobają i moje wsiąknięcie w tę muzykę jest notorycznie przerywane. Może to i moja wina.


7.5/10

Komentarze