Hash Jar Tempo: "Well Oiled"
Być może łatka post-rocka bardziej tu pasuje, ale ja widzę ten album jako piękny łabędzi śpiew rocka psychodelicznego. Niewiele nagrano płyt równie odjazdowego, przenoszącego w inne stany świadomości rocka. Przede wszystkim brzmienie - wszechogarniające, rozpustnie gitarowe - a po drugie pozytywna powtarzalność, prowadząca do efektu hipnotycznego (powtarzalność pozytywna w obrębie poszczególnych utworów, bo album jako całość jest już zdecydowanie zbyt powtarzalny). Jeśli chodzi o określanie tej muzyki jako space rock, to mam mieszane uczucia - Kosmos to dla mnie ekstaza i lęk, a o ile pierwszy czynnik ta muzyczna kooperacja oddaje świetnie, o tyle drugiego brakuje całkowicie. Właściwie to albumy z tak nieskazitelnie pozytywną energią ciężko znaleźć. No i w końcu jam - muzyka brzmi niesamowicie swobodnie i nie na siłę, czuć odprężenie i jasność umysłu muzyków.
Największą niesamowitością - trochę nierozważnie - zostajemy uraczeni na samym początku. Pierwszy utwór to jeden z najbardziej hipnotycznych i jeden z najbardziej psychodelicznych, prawdziwie psychodelicznych kawałków w historii rocka. Zespół odnajduje tu doskonałe proporcje między powtarzalnym rdzeniem a zmiennym jamem naokoło, zdaje się ciągle narastać, co utrzymuje w bezustannej ekstazie. Znakomicie wyważony jest też zestaw instrumentalny perkusji, która zapewnia hipnozę na poziomie rytmicznym, basu, który robi za uziemienie, oraz trzech gitar przemawiających w różny sposób brzmieniowy, dynamiczny i rytmiczny. Słuchanie tego utworu ma w sobie rzeczywiście coś z tripu, przez tę muzykę się płynie.
Potem niezbyt potrzebny przerywnik, a następnie kosmiczna, czysto gitarowa kołysankę trzeciego utworu. Czwarty utwór wynagradza straty perkusji, oddając rytmowi - rwanemu, zmiennemu - rolę przewodnią w tym nieco ostrzejszym, świetnym jamie z bardziej zniekształconym, dysonansowym dźwiękiem gitar. Utwór szósty stara się robić już identycznie to samo, co pierwszy, i choć wychodzi z tego świetna muzyka, to z jakiegoś powodu nie aż tak jak za pierwszym razem, a ponadto trochę za bardzo już powtarzalna wobec tego, co było wcześniej.
Coś mnie na tym albumie wkurza, a mianowicie nierzetelne zarządzanie materiałem. Tu nie ma ani fragmentu muzyki, która byłaby nieudana, ale nie znaczy to jeszcze, że trzeba ją było w całości zaserwować słuchaczowi. Jest za długo. Wyciąłbym bez mrugnięcia okiem wszystko po czwartym utworze, mimo że szósty jest świetny. Albo wyciąłbym drugi, piąty i ostatni, a pozostałe poza pierwszym skrócił. Nie podoba mi się to, ale to wciąż jedna z najmocniejszych rockowych wypowiedzi lat 90.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz