Hans Koller & Wolfgang Dauner: "Kunstkopfindianer"
Świetna kooperacja Niemca, dwóch Austriaków i dwóch Polaków, która zasługuje na szerszą rozpoznawalność. Niewiele informacji można o tym albumie znaleźć, samo spotkanie się muzyków w takim a nie innym gronie jest owiane tajemnicą. Być może nikt nic nie pisze, bo poza muzyką nie ma o czym - Kunstkopfindianer nie sprawia wrażenia albumu bardzo przemyślanego, wygląda raczej na jedną z wielu szybkich kooperacji, która z założenia nie miała stać się wiekopomnym dziełem muzycznym, która w ogóle nie miała głębszych założeń - ot, wchodzimy do studia i w trzy dni dajemy z siebie wszystko, rzeźbiąc w przygotowanym naprędce materiale, jak to często w jazzie. Trochę mi tu może właśnie brakuje jakiejś spójniejszej i szerszej wizji muzycznej (jak w fusion Milesa, Hancocka czy McLaguhlina), ale mimo tego wszystkiego jest to świetne fusion z lekkim skrętem we free, co zapewniają bardzo wysokie umiejętności każdego członka tego jednorazowego kwintetu z osobna, jak i zadziwiające telepatyczne rozumienie się nawzajem, mimo że poza duetem Dauner-Koller byli to chyba obcy sobie ludzie aż do tego projektu. Błyszczą wszyscy z osobna i wszyscy razem jako jedność: jedność wrząca, szybka, swobodna, jednocześnie dość melodyjna i lekkostrawna. Solówki są mistrzowsko wbudowane w ramy sekcji rytmicznej, a i bardzo przyjemne jest brzmienie a la wczesne, jeszcze dość nieśmiałe elektrycznie fusion.
Tytułowy utwór to manifest jedności i siły tego zespołu na dzień dobry – każdy członek grupy ma do powiedzenia sporo ładnych rzeczy. Hitem są zaangażowane emocjonalnie, potwornie intensywne solówki, szczególnie ta Seiferta, ale nie robiłyby takiego wrażenia, gdyby nie świetny temat, dobre podłoże harmoniczne i wspaniała praca sekcji rytmicznej z perkusją nieco w typie Elvina Jonesa i błyskotliwie kontrapunktującym solistę kontrabasem. Jedynie przerwa na spokojniejszy fragment pokazuje, że ma ten zespół pewne ograniczenia - dużo lepiej wypada w pędzie. Jeszcze większą intensywność osiągają w Nom, chyba najlepszym, najbardziej ekspresyjnym utworze na albumie, na którym poraża w równym stopniu niezmordowana solówka Kollera, co wyrywający się z szeregu Roidinger, który prowadzi tak naprawdę swoje własne, równoległe solówki – niesamowicie angażujący i wrzący kawałek. W przedostatnim utworze powraca wielki Seifert, miażdży i gniecie, podobnie jak Koller na sopranie – tyle że utwór jest zagrany trochę luźniej niż poprzednie, mniej intensywny i trochę mniej imponujący, ale świetny. Finalna Adea jest nieco wyhamowaniem, a że zespół wyraźnie lepiej radzi sobie w diabelnie szybkich kawałkach, to jest minimalnie słabiej, ale po raz kolejny Seifert wymiata.
Łatwo przegapić, a szkoda przegapić.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz