Gong: "You"

1974

Największą zaletę tego albumu widzę w sprawnych połączeniu psychodelii o nieco kosmicznym zabarwieniu (jestem względnie odosobniony z tym "nieco", ale ma ta muzyka jak dla mnie znacznie za mało niepokoju i ciężaru, bym przyznał jej poważnie kosmiczny wymiar) z hipnotyzującym charakterem dobrego progrockowego jamu z nieco mocniejszym niż zwykle pierwiastkiem jazzowym, jak to w Canterbury. Za pierwszy pierwiastek odpowiada udane brzmienie, oparte w dużej mierze na bardzo rozsądnie używanym syntezatorze i melotronie, a za drugi - porywające, ostro synkopowane rytmy, jeszcze bardziej porywające linie basowe mające sporo z funku i w końcu udane solówki gitarowe i dmuchane. Schemat jest następujący - jam jako rdzeń, naokoło psychodeliczne dźwięki. Nie jest to może skrajnie odkrywcze, ale daje bardzo przyjemną muzykę o dość wysokich jak na rock walorach formalnych. Nie do końca może tylko podzielam żartobliwe podejście zespołu do muzyki i wydaje mi się, że ta narracja "mitologiczna" raczej przeszkadza niż powiększa wartość albumu. Wiem, że zapewne bierze się to z inspiracji Allena humorem Barretta, ale humor i infantylizm Barretta mają drugie, minorowe dno i tym samym charyzmę, a tutaj... jakoś tak mi za lekko, za kolorowo, za ładnie i beztrosko - być może właśnie z powodu tych cech tej muzyki mam zastrzeżenia co do intensywności atmosfery mimo udanej psychodelii.

Po trzech bagatelach, z których pierwsze dwie są moim zdaniem całkowicie zbędne nie licząc narracyjnego punktu widzenia, następuje intensywny, ostry jam Master Builder ze świetną otoczką psychodelicznego brzmienia, znakomitą pracą sekcji perkusyjno-basowej i dwiema intensywnymi solówkami, saksofonową i gitarową, przy czym ta druga w zgrabny sposób przechodzi pod koniec w orientalną melodykę. A Sprinkling of Clouds na początku przesuwa ciężar z jamu na psychodeliczne brzmienie - ten pierwszy zdaje się jedynie pretekstem do imponującego popisu tego drugiego, ale z czasem coraz więcej zagarnia miejsca dla siebie. Przerwa na tym razem udaną bagatelkę w postaci Perfect Mystery (ładne melodie i rytmy) i wracamy do jamów. The Isle of Everywhere to rzecz wyśmienicie przyjemna dzięki wyrazistej synkopie i pociągającej jak diabli linii basowej, wziętej prosto z funku, fajnie podróżującej po akordach, a również mocno jazzującej partii dmuchanej. Przechodzi płynnie w również bardzo udany, jakkolwiek nieco rozmieniony na drobne finalny utwór.


7.5/10

Komentarze