Giuseppe Verdi: "Rigoletto"

1851 / wykonanie: Joan Sutherland, Luciano Pavarotti, Sherrill Milnes, London Symphony Orchestra, Richard Bonynge, 1971

Najstarsza ze słynnych oper Verdiego nie jest z pewnością jego najlepszą, ale trzyma wysoki poziom. Nie ma tu wiele momentów, które byłyby wyśmienite muzycznie same w sobie (nawet najlepsze arie, choć bardzo dobre, to nie jest ścisły top arii wszech czasów) - podziw budzi raczej sprawność, z jaką kompozytor buduje za pomocą muzyki narrację emocji zawartych w historii Rigoletta, jak za pomocą krótkich sekwencji melodyczno-harmonicznych czy pojedynczych nawet akordów potrafi oddać nastrój danej sceny lub dosłownie chwili. O to generalnie w dużej mierze chodzi w tradycyjnej operze, natomiast Verdi robi to z wyjątkowym brakiem szkody dla płynności muzycznej i narracyjnej, z gracją przeplatając beztroskie ucztowanie z akcentami grozy, miłość z żądzą zemsty, w samej głównej postaci bezgraniczną ojcowską miłość z pogardą i złośliwością wobec świata. By zauważyć, jak Verdi programuje emocje poprzez muzykę, wystarczy choćby skupić uwagę na momentach, w których tytułowy bohater mówi o klątwie - zastygłe, wstrząsające, głośne akordy wprowadzają nastrój fatycznej grozy. "Rigoletto" to historia dość burzliwa i niepozbawiona emocji dziwnych czy wręcz sprzecznych, ale Verdi ładnie wybrnął. Brakuje mi jednak wielkości materii czysto muzycznej z dojrzalszych dzieł kompozytora. O ile pierwszy akt zapowiada świetną operę, o tyle później okazuje się, że liczba momentów porywających się nie zagęszcza, a wręcz przerzedza z czasem.


7.0/10

Komentarze