Giuseppe Tornatore: "Kino Paradiso"
Nie licząc solidnego zakończenia, które emanuje przynajmniej w miarę szczerym sentymentalizmem, film jest niewiarygodnie płytki i banalny. Co więcej, jego historia jest cholernie nieciekawa (miałem ochotę zrobić sobie przerwę) i poprowadzona z brakiem wyczucia rytmu (w niewłaściwych momentach przyśpiesza, wręcz skacze; w niewłaściwych momentach zwalnia). Ma jeden z najsłabszych, najlichszych, najpłytszych wątków miłosnych, jakie widziałem (przynajmniej nie licząc jakichś kompletnych filmowych gniotów). Nędzne aktorstwo (i zresztą nędzne postacie), banalna kinematografia i nawet Ennio Morricone, choć jego muzyka świeci tu najjaśniej, dopasował się do tego wszystkiego i napisał utwory zupełnie nieprzystające do swoich największych dzieł. To nie jest oczywiście wielka katastrofa, film nie razi jakąś żenadą czy amatorstwem, ale jest definicją miałkości ubraną w rozlatującą się maskę szczerych emocji i wielkiej głębi. Zadziwiające, jak wiele osób tę maskę kupiło, bo dla dzieci wydaje mi się to film zbyt poważny, dla młodzieży zbyt nudny, dla dorosłych zbyt niepoważny, płytki i artystycznie nijaki. Jakim cudem?
3.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz