Fryderyk Chopin: Etiudy, Op. 10
Etiuda była do pewnego momentu w historii muzyki ćwiczeniową formą, artystycznie żadną, na ogół zupełnie nudną, mającą walory wyłącznie dydaktyczne, pozwalającą zbliżać się uczniowi do technicznego poziomu mistrza. Chopin w zabawny sposób to odwrócił: napisał etiudy, dla których trzeba się najpierw wzbić na arcymistrzowski poziom techniczny, żeby je w ogóle zagrać, a jednocześnie uczynił je muzyką o wymiernej tożsamości artystycznej, często dość głębokiej. I nie zrobił tego tak, że wyrafinowane, złożone kompozycje nazwał etiudami - to ciągle są króciutkie formy, nie rozwijające nie wiadomo jakich opowieści, oparte na powtarzalnym, przekształcanym schemacie lub paru schematach muzycznych (stąd warto też nawet będąc laikiem prześledzić je wraz z partyturą). Tylko że wirtuozerskie, bogate, ciekawe i często o silnych emocjach.
Pierwszy z dwóch cykli trzeba odwiedzić przede wszystkim dla etiudy rewolucyjnej, jednego z najbardziej oklepanych, ale i po prostu najlepszych fragmentów muzyki, jakie wyszły spod ręki Chopina. Wstrząsający tragizm, hebanowa rozpacz, wojenny lęk osiągają apogeum w tym piorunującym, choć tak krótkim utworze. Złowrogie, ponure, spadające pasaże lewej ręki są niczym walące się budynki; nieregularnie usiane, przetrzymywane, wstrząsające akordy prawej ręki są jak wybuchy kul armatnich. Dzieła zniszczenia dopełnia agresywna, skrajna, nieprzewidywalna chromatyka, nawet nagłe urwanie utworu jest tu trafione w dziesiątkę.
Ale i w pozostałych jedenastu jest mnóstwo znakomitości. Pierwsza etiuda to kaskady krystalicznej radości, wyrażanej nie tylko poprzez połyskliwą jazdę po wzgórza i dolinach w prawej ręce, ale też budującą, pewną siebie progresję harmoniczną, muzyka tchnąca świeżością, muzyka niczym haust zimnej wody ze strumyka w upalny dzień. Trzecia jest największą obok rewolucyjnej perełką - prezentuje szeroką gamę głębokich, szczerych, płynnie przechodzących w siebie nastrojów: melancholijnie-pogodny sentyment, gorącą miłość, burzliwy dramatyzm i stadia okoliczne; rozkoszne, proto-impresjonistyczne, snujące się melodie mieszają się z potężnymi kaskadami akordów i gwałtownymi zrywami rytmu; a nic chyba nie jest tu tak piękne jak spojenia poszczególnych elementów. Czwarta to wirtuozerski, grany na diabolicznej szybkości popis romantyzmu gwałtownego, burzliwego i dramatycznego - gwałtowność jest w rytmie, burzliwość w zmiennych, jeżdżących szybko w górę i w dół klawiatury partiach melodycznych, dramatyzm w niepokojącej progresji harmonicznej. Szósta to bardzo ładny, głęboki smutek, błyskotliwie przełamany jedną jedyną nutą na samym końcu, podszyty lekkim dramatyzmem, który Chopin uzyskał arpeggiując lewą rękę i uwielodźwiękawiając powolnie snutą, niemal pogrzebową melodię. Siódma to ośrodek beztroskiej (mimo że przełamanej fragmentem niepewności), swawolnej radości. Ósma balansuje pomiędzy niepokojem a desperacją, mieszając delikatne, skradające się melodie z głośnymi, przeszywającymi akordami.
W wielu etiudach brakuje wciąż poważniejszej atmosfery, we wszystkich brakuje złożoności i rozwoju tematycznego, no ale cóż - jak mówiłem, to wciąż są etiudy. Jako takie wszak rewelacyjne.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz