Fritz Lang: "M - Morderca"
Niemałe dzieło i chyba dość znacząco wyprzedzające swoje czasy; zadziwiająco dojrzałe. No ale to Lang, więc jak inaczej. Już wydawało mi się co prawda, że skończy jako dobry, ale odrobinę przeciągnięty kryminał, lecz w powalającej końcówce stał się filmem o wymowie społecznej, psychologicznej, a nawet filozoficznej i zajął (a już co najmniej wiarygodnie zaprezentował) parę niełatwych stanowisk - jak to, że przynajmniej wielu psychopatycznych morderców nie jest odpowiedzialnych za swoje czyny, co nawet można pociągnąć do egzystencjalnej dyskusji o tym, czy ktokolwiek jest odpowiedzialny za jakiekolwiek czyny (a że Goebbels widział tu jednoznaczną pochwałę kary śmierci, to już nie moja wina). Przy okazji ten fragment dostarczył pokazu niezwykłej ekspresji w wykonaniu Petera Lorre'a. I jeszcze końcówka końcówki, pokazująca niby oczywistą, ale jednak świeżo tu brzmiącą tragedię rodzin ofiar, polegającą na tym, że w żaden sposób nie pomoże im już jakakolwiek reakcja prawa (lub bezprawia). Co natomiast składa się na ów "bardzo dobry, ale niewybitny kryminał", to sugestywne budowanie mrocznego nastroju na początku oraz narastającego terroru trochę później, ciekawe zdjęcia i montaż, solidna historia, a również wyjątkowo tłuste tło w postaci codziennego i niecodziennego życia w dogorywającej Republice Weimarskiej - tło owe rodzi ponurą, jakby proroczą atmosferę. Jest jedna wada, o której wspomniałem - mija zdecydowanie za wiele czasu od zapędzenia mordercy w kozi róg do wyśmienitej końcówki i już myślałem, że po raz kolejny dość szorstko potraktuję szeroko uznany film. To, co mnie naprawdę zachwyciło, trwa tu ostatecznie zaledwie jedną dziesiątą filmu, więc dla mnie "M - morderca" pozostanie tylko bardzo dobrym obrazem, choć w momencie ukazania się w kinach było to jedno z dosłownie kilku najlepszych dzieł w ponad czterdziestoletniej historii kina.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz