Franz Koglmann: "Cantos I-IV"

1995

Bardzo unikalna mieszanka awangardowego jazzu z muzyką poważną XX wieku. Muzyka wyzuta niemal zupełnie z emocji i rozrywki, niemal czysto intelektualna - obcowanie z nią dostarcza sporej przyjemności, ale jest to przyjemność płynąca z nieustannego zastanawiania się nad kompozycją, intuicyjnej analizy poszczególnych fragmentów (no dobra - zdarzają się fragmenty dość porywającego jazzowego feelingu, ale to raczej wyjątki). Franz Koglmann miał tu do dyspozycji praktycznie całą orkiestrę, a całość brzmi wybitnie kameralnie, to odwrócenie idei rozszerzania dźwięku. Instrumentalistów mnóstwo, ale grają jakby setami, zielone światło do gry w kilkusekundowym fragmencie utworów prawie zawsze dostaje tylko paru. 

Pierwsza część jest dość emblematyczna dla całości, mamy tu właśnie takie nieprzewidywalne, trzymające znakomity balans między kompozycją a improwizacją, powolne kapanie dźwięków. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, ale bezustannie jest to coś bardzo interesującego; dopiero pod koniec znajduje się fragment muzyki bardziej tradycyjnej, w stylu normalniejszych big bandów. Wciąga i robi duży apetyt. Część druga po tym lekkim szaleństwie jest trochę zaskakująca - zaczyna się od seksownego saksofonowego motywu (i na nim potem kończy) pełnego jazzowego feelingu, który z pewnym wysiłkiem dałoby się zanucić, następnie przechodzi we fragment o korzeniach w awangardzie wczesnych lat sześćdziesiątych, żeby nie powiedzieć w post bopie. Wkrótce koniec tego dobrego i zaczynają się na powrót pół jazzowe, pół klasyczne, mocno awangardowe fikołki, jak choćby ta urzekająca solówka kontrabasowa. Gra to jeszcze lepiej niż jedynka. Trójka odstaje od reszty, to pewien odpowiednik ballady w świecie Koglmanna; dzieje się tu zdecydowanie najmniej, ale jest to bardzo ładna fala dźwięku z dużym tym razem wykorzystaniem gitary, poza tym możliwe, że najbardziej klimatyczny utwór z zestawu. Canto IV działa na podobnych zasadach co Canto II - rozpoczyna się sporym fragmentem awangardującego bopu, by wkrótce przejść w skrajnie awangardową żonglerkę dźwiękami, a potem jeszcze powrócić do stricte jazzowych klimatów. Nie wychodzi to aż tak dobrze jak w dwójce, ale dobrze bardzo.

Brakuje mi tu trochę atmosfery, emocji czy (w zastępstwie) jakiejkolwiek figuratywności, ale zostanie sam na sam z tą muzyką w nocy to naprawdę niesztampowe i świetne przeżycie. Austriacki kornecista udowodnił w latach 90., że jazz ma jeszcze coś nowego do powiedzenia. Aż żal bierze, jak pomyśleć, ile jeszcze takich perełek zaginęło w odmętach. Mam nadzieję, że moja recenzja naprowadzi kogoś kiedyś na ten szalenie interesujący album.


8.0/10

Komentarze