František Vláčil: "Małgorzata, córka Łazarza"

1967

Mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony ten film ponad wszelką wątpliwość posiada pierwiastek wielkiego kina. To dla mnie przede wszystkim obraz z jedną z najciekawszych metod narracji w historii kina, trudnej, wymagającej, ale i piekielnie interesującej. Wszystko wydaje się podporządkowane właśnie narracji, cały arsenał kinematograficzny. Paranoiczny montaż rzuca widza w obie strony czasu i wszystkie strony przestrzeni; różnorodne ustawienia kamery pełnią taką funkcję, jaką w literaturze zabieg żonglowania narratorami; przeróżne kadry, które zdają się nie podlegać żadnej spajającej regule, decydują, ile możemy się dowiedzieć, a ile nie. Wszystkie te czynniki, poza tym że tworzą gmach narracji, robią świetne wrażenie same w sobie, a ponadto składają się jeszcze na coś innego - surrealistyczną, senną atmosferę, przy czym nie jest to sen przyjemny i kolorowy. Do tego mamy jeszcze podniosłą tematykę cynicznego rozprawienia się z chrześcijaństwem, szczerą rekonstrukcję historyczną, ogólnie poważne i artystyczne podejście do tematu.

Z drugiej strony, jak na film, o którym powiedziałem tyle dobrego, to chyba podziałał na mnie tak słabo, jak tylko mógł podziałać. Przyznam, że mój zachwyt tylko w paru miejscach był bezpośredni, a zazwyczaj był to zachwyt stwierdzony, to znaczy uznawałem, że to co widzę jest godne zachwytu. Trochę mnie ten film cieszył, a trochę męczył. Być może to moja wina, ale mam przeczucie, że nie, że tu czegoś faktycznie brakuje do prawdziwie wielkiego kina. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to zwyczajny artystyczny polot. A z takich konkretnych rzeczy to udźwiękowienie mi się nie podobało; muzyka zbyt monotonna i przez to szybko tracąca na sile wyrazu, chyba też średnio te wszystkie dźwięki zostały zmiksowane. I aktorstwo zdecydowanie nie jest najwyższej klasy.


7.0/10

Komentarze