Frank Darabont: "Skazani na Shawshank"

Znalezione obrazy dla zapytania shawshank redemption1994

"Skazani na Shawshank" to być może ten film, który wzbudza w ludziach największe emocje spośród wszystkich. Nie w trakcie seansu natomiast, a po nim; nie samym sobą, a opiniami na swój temat. Zdaje się, że rzesze entuzjastycznie proklamują go najlepszym filmem wszech czasów lub czymś w pobliżu, a jeśli ktoś tego nie robi, to zwykle zajadle stara się przeforsować stanowisko o najbardziej przecenionym filmie wszech czasów. Oglądałem go po raz pierwszy i drugi, gdy miałem jakieś czternaście lat; wówczas bez zastanowienia dołączyłem do pierwszego obozu. Minęły długie lata, w trakcie których zainteresowałem się kinem dużo poważniej; trzeci seans nie nadchodził, "Shawshank" pozostawał w moim panteonie, a ja natrafiałem na niepokojąco obrazoburcze opinie na jego temat. Przed powtórką po latach byłem w końcu pewien, że rozsiądę się okrakiem na palisadzie i pozbawię go wieńca laurowego, ale i nazwę bardzo dobrym obrazem i świetną rozrywką i wyklnę paskudnych snobów, którzy tym gorzej będą oceniali film, im lepiej będzie on oceniany przez większość. Bardzo też chciałem, żeby nawet bez palisady się obeszło i żebym pozostał w obozie entuzjastów.

Niestety - może i znalazłem się mimo wszystko pomiędzy, ale bardzo blisko mi do stanowiska o najbardziej przecenionym filmie w historii. Jednocześnie nie dziwi mnie jego gigantyczna popularność, bo zdaje się misternie nakręcony w tym jednym celu, by stać się ulubionym filmem jak największej liczby ludzi. Wylewa się to z ekranu. Dramat niby o jakimś głębszym wnętrzu, z refleksją, ale podany jak dla dziecka, okrojony z czegokolwiek trudniejszego, opowiedziany tak łopatologicznie, by absolutnie każdy dorosły go zrozumiał. Zero miejsca na domysły, zero niedopowiedzeń, instytucja interpretacji ląduje w koszu. Niby wizja okrutnego środowiska więziennego, ale hollywoodzkie wygładzenie widać na co drugim kroku, a prawie wszyscy więźniowie to tętniący ciepłem kumple z ciągotami do literatury, żeby przypadkiem nie dało się ich nie polubić. Poza bardzo nielicznymi momentami wszystko jest czarne albo białe, a jeśli nie jest, to się w końcu staje, role są rozrysowane maksymalnie jednowymiarowo. Portret psychologiczny każdej główniejszej postaci można zmieścić w paru zdaniach, ale wszystkie robią bardzo złe, mądre albo smutne miny i rzucają przerysowanymi frazesami, by dorabiać sobie sztuczną głębię. Całkiem niezły jest rdzeń fabuły, ale w szczegółach zionie wstrętnym efekciarstwem, które kiedyś zapierało mi dech w piersiach, a dziś bawi lub co gorsza irytuje.

Mimo wszystko jest to pozytywny film. Opowieść jest naprawdę niczego sobie i mimo tych denerwujących subtelności wciąga (nawet za trzecim razem, choć oczywiście tylko za pierwszym efekt może być bardzo mocny). Wsparcie przychodzi też ze strony oprawy audiowizualnej - zdjęcia i muzyka są, a jakże, dość asekuranckie, ale zdecydowanie przyjemne. Zdarza się parę drewnianych lub przesadnie egzaltowanych kreacji, ale przynajmniej główny duet Freemana i Robbinsa jest solidny. Niezła, prosta, tylko z lekka denerwująca porcja rozrywki. Jako takiej poświęciłem jej sporo słów, ale "Skazani na Shawshank" to nie tylko film, ale i pewna instytucja, pewien sztandar, więc może warto było.


6.0/10

Komentarze

  1. Ten film, podobnie jak wiele blockbusterów z lat 90. (choćby “Titanic”, “Braveheart”, “Zielona Mila” - swoją drogą nieco dziwi mnie to, że nie ma Pan ich ocenionych – nie żeby były warte obejrzenia, ale są tak popularne, że nie znam chyba dorosłej osoby, która by któregoś z nich nie widziała), jest przez wielu uważany za arcydzieło, ponieważ jest zrobiony tak, by wywrzeć jak największe wrażenie na masowej publiczności, głównie takimi środkami, jak patos, efekciarstwo i tanie wzruszanie. “Skazani na Shawshank” to w takiej grupie akurat moim zdaniem jeden z lepszych filmów, ponieważ nie jest aż tak nastawiony na wywołanie emocji u widza i mimo ewidentnego podziału na dobro i zło postacie są nieco głębsze (choćby naczelnik więzienia, nie jest czystym złem, ma pewną wizję i głębię), ale fakt, z każdym seansem coraz bardziej przeszkadzają mi wady wymienione w recenzji.

    Przy okazji, chciałbym pogratulować strony. Nie znam drugiego takiego bloga, przynajmniej po polsku, na którym byłaby poruszana równie różnorodna tematyka. Przy czym według mnie, w każdej dziedzinie prezentuje Pan wyższą znajomość tematu od wielu piszących głównie o nim. Szkoda, że tak mało osób (patrząc po komentarzach) tu wchodzi, ale cóż, wydaje mi się, że przynajmniej na RYM pańska opinia jest ceniona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za zainteresowanie i dobre słowo. Fakt, nie mam raczej wielu czytelników, choć też o popularność szczególnie nie zabiegam - po pierwsze nie jestem dobry w zabieganiu o popularność, po drugie mi się trochę nie chce, a po trzecie powątpiewam mocno w liczebność mojego potencjalnego targetu, przynajmniej w Polsce, a że piszę po polsku... Ale raz na jakiś czas zdarzy się komentarz taki jak wyżej i wtedy właśnie się bardzo szeroko uśmiecham, więc jeszcze raz wielkie dzięki.

      Co do powyższego filmu, to nic dodać ani ująć. A co do wymienionych trzech - miałem, a jakże, wątpliwą przyjemność obejrzeć "Titanica" i "Zieloną milę", ale jeszcze w czasach przedrecenzyjnych. Są to rzeczy tak popularne, że wypadałoby może się do nich ustosunkować, ale są też tak słabe i męczące, że chyba jednak tego już nigdy nie zrobię, bo okrutnie szkoda mi na nie czasu.

      Usuń
    2. Ach, ta prokrastynacja, cały czas czytam i przymierzam się, żeby samemu coś tu napisać, a tu już prawie 2 lata minęły. Podziwiam osoby, które są w stanie regularnie prowadzić swojego bloga ;)

      Co do tych filmów, to nawet nie oczekiwałem recenzji, tylko utwierdzenia w opinii. Ten film, mimo tych wszystkich zgrzytów, wypada jakoś tak pozytywnie (np. happy end trochę sztampowy, ale ładnie zrobiony), a “Zielona Mila” (notabene też ekranizacja Kinga, od tego samego reżysera) tak bezczelnie gra na emocjach i ma tyle klisz wśród postaci, że nie wiem, czy jakiś film wymęczył mnie bardziej.

      Znalazłem na profilu na RYMie tag “watched”, więc pozwolę sobie jeszcze spytać się o „Forresta Gumpa”. O ile zrecenzowany film i te, które wymieniłem zawsze wydawały mi się jakieś takie efekciarskie i z dystansem podchodziłem do pojawiających się tu i ówdzie informacji o ich rzekomej wybitności (no, może “Titanic” trochę mnie wziął za pierwszym seansem, ale tylko paroma bardziej w moim odczuciu subtelnymi scenami z udziałem pozostałych pasażerów, bynajmniej nie romansem rodem z opery mydlanej), tak “Gump” był kiedyś jednym z ulubionych filmów. Bo “miał wszystko” - grę aktorską Hanksa (wtedy uważałem ją za wybitną, dziś pewnie już daleko by mi do tego było), ścieżkę dźwiękową z dobrze pasujących klasyków rocka, trochę zapadających w pamięć dialogów, parę ładnych zdjęć ze scen biegu przez Amerykę czy wojny w Wietnamie, fabułę na tyle wciągającą, że mimo dość długiego czasu trwania się zbytnio nie dłużył... Jednak patrząc na niektóre opinie na RYMie obawiam się, że dziś mógłbym go ocenić nie tylko mniej entuzjastycznie, ale wręcz negatywnie.

      Nie wiem, czy jest coś złego z promocją strony, te posty na Facebooku moim zdaniem bardzo ciekawie zachęcają do lektury. Z liczebnością targetu w Polsce, przynajmniej w temacie sztuki, to może być prawda. Wystarczy wejść na takie strony, jak Filmweb, żeby się przekonać. Rozwścieczona gawiedź zmieszałaby tam z błotem takie recenzje, jak ta ;) Chociaż na takim IMDb jest chyba podobnie. Mimo to, nie myślał Pan kiedyś nad tłumaczeniem recenzji na angielski? Myślę, że na RYMie byłby Pan jednym z bardziej lubianych recenzentów. Chociaż są one napisane dość kwiecistym językiem, więc pewnie nie byłoby to zbyt proste i szybkie.

      Usuń
    3. Dzięki za spostrzeżenia.

      Forresta Gumpa praktycznie nie pamiętam. Chyba oglądało mi się go całkiem przyjemnie i strzelam, że coś koło 6/10 pewnie by ode mnie dzisiaj dostał.

      Tłumaczenie na angielski przechodziło mi wielokrotnie przez głowę, ale już dawno przestało. To byłaby syzyfowa praca - nigdy nie znajdę na to czasu. Poza tym - choć nie wiem, czy nie usprawiedliwiam w ten sposób lenistwa, jakie odzywa się we mnie na myśl o tłumaczeniu lub pisaniu od razu po angielsku - mam trochę poczucie, że może lepszą robotę zrobię promując sztukę właśnie w polskim języku. Anglojęzyczna literatura przedmiotu (od książek po opinie w sieci) jest gigantyczna i trochę ciężko mi uwierzyć, że byłbym w stanie dołożyć do niej coś naprawdę nowego i istotnego i jeszcze dodatkowo zauważalnego. Do polskiej prędzej - a są ludzie, którzy tylko po polsku będą chcieli zbliżać się do sztuki. Chyba usatysfakcjonuje mnie zrobienie czegoś dobrego na własnym podwórku.

      Usuń

Prześlij komentarz